czwartek, 27 lutego 2014

Przez park




Pałacowy park spowijały ciemności. Raróg, początkowo pokazujący drogę wędrowcom i oświetlający zarośniętą ścieżkę, nieoczekiwanie znikł, wzbijając się w górę i lecąc w stronę cmentarza i kościoła. Profesor z niepokojem zadarł głowę, wpatrując się w upiornie jaśniejące jakąś elektryczną łuną niebo. Coś się działo na cmentarzu.
- Coś się dzieje... - mruknął, wspierając się ze stęknięciem na ramieniu Leszka - Jest dziwnie spokojnie... nikt nas jeszcze nie zaatakował, a to źle... to znaczy, że wszystkie siły skierowali ku kaplicy... Biedna mała...
Leszek poczuł zimno na wspomnienie o siostrze. Była tam! W niebezpieczeństwie, w tej kaplicy, wśród jakichś okropnych istot, zostawił ją na pastwę losu, co z niego za brat...
- To jeszcze dziecko... - warknął, zaciskając szczęki, oddychając głęboko. Osłonił Profesora przed nacierającą pokrzywą i spojrzał na Gracjana, który torował drogę, mieczem wycinając co agresywniejsze zarośla. - Daleko jeszcze? Tam jest moja siostra!
- To dziecko jest wnuczką czarownicy - obrócił ku niemu siwą głowę Profesor,  a jego wzrok był poważny i karcący, Leszek zamrugał oczyma.
- Cza... czarownicy? - jęknął.
- Uświadom to sobie wreszcie. Wasza Babcia jest czarownicą, ambasadorką zielonego królestwa, jedną z potężniejszych magiń, jakie znam. Twoja siostra, choć mała, odziedziczyła moc po niej. Ty też, choć patrząc na ciebie, mocno w to wątpię. - sarknął, kręcąc głową i podejmując  przedzieranie się przez mroczną ścianę zarośli. Leszek zasępił się, czując mętlik w głowie. W jaką kabałę się wpakowali... wnuczka czarownicy... babcia czarownicą... ty też... Zamarł, zatrzymując się na środku oświetlonej księżycem ścieżki. On też?! On, Leszek, miałby mieć jakąś moc, o której mówił Profesor?
- Wszyscy upadli na głowę... - jęknął, zaciskając kilkakrotnie powieki, nieświadom, że Gracjan i Profesor dawno go minęli, znikając za zakrętem. Nagle poczuł zimny powiew. Otworzył gwałtownie oczy, rozglądając się z przestrachem.
- Profesorze? Gracjan? Zaczekajcie!
Ściana zarośli zakołysała się. Chciał rzucić się do przodu, by dogonić towarzyszy, ale w nagłej panice zrozumiał, że nie da rady uczynić kroku! Jakaś moc pętała mu nogi...
- Profe... - głos uwiązł mu w gardle, gdy ujrzał, co wysnuwa się z ciemności. czarny, z grubsza ludzki kształt miał na sobie coś w rodzaju strzępiastej, utkanej z cieni szaty, ale jego twarz nie była ludzką. Zamiast nosa ział ciemny otwór, oczy były dwoma punktami błękitnawej zgrozy, a szerokie usta, pełne ostrych jak brzytwy zębów rozchyliły się, gdy wiotka, gumowata szyja wykręciła się w stronę oniemiałego chłopaka. Dłonie o długich szponach sięgnęły ku jego gardłu... i zaraz cofnęły się ze skrzekiem, gdy smuga złocistego światła smagnęła ścieżkę, a ostrze miecza Gracjana cięło ze świstem.
Stwór wrzasnął dziko, przenikliwie, rozpadając się na dwie połowy i kurcząc, jak obrzydliwa plama mroku. Gracjan już uderzał kolejny raz, bo nagle ścieżka zaroiła się od wpełzających na nią stworzeń, a Leszek, czując mdłości, jak lunatyk ruszył przed siebie, pchnięty okrzykiem towarzysza:
- Za Profesorem! Do lwów!

Przypomniał sobie; bramę wjazdową do pałacu zdobiły rzeźby dwóch kamiennych lwów, nazywali je z Ewą Kastorem i Polluksem, ileż to razy wspinali się na kamienne grzbiety po zmurszałym postumencie z cegieł... ale co mogą pomóc im kamienne rzeźby w walce ze zmasowanym atakiem szablozębnych kreatur?

Ale pędził, ile tchu, choć włosy jeżyły mu się na głowie. Pędził, jak jeszcze nigdy w życiu, zataczając się, padając i podnosząc. Az nagle stwierdził, że nogi nie niosą go już wcale, że Profesor i Gracjan znikli, a drogę tarasuje zbliżająca się ku niemu widmowata, wyglądająca jak strzęp poszarpanych szmat istota.

- Mój...- syknęła z chciwą radością, a paraliżujący chłód sięgnął ku niemu zimnym smrodem cmentarzyska.
- Precz! - sięgnął ręką za siebie, macając, na czworakach, by chwycić jakąkolwiek gałąź, by nie być tak straszliwie bezbronny. - Precz, bo...
- Bbo...?- zacmokała latawica i długim susem rzuciła się ku chłopcu. Wszystko wydarzyło się w tym samym czasie; gniew, frustracja, strach i wściekłość zwyciężyły, z całej siły zamachnął się i walnął krzywym kosturem nadlatujące widmo. I nagle gałąź buchnęła mu w ręku płomieniem, takim samym, jak miecz Gracjana, a zdumiony skrzek rozpadającej się i ginącej istoty, pełen zawodu, był wszystkim, co zostało. Leszek odetchnął i spojrzał ze zdumieniem na trzymany w ręku kostur.
- No, no...- jęknął tylko, a potem uniósł głowę i jął nasłuchiwać; gdzieś daleko z przodu rozległ się naglący...ryk?
- Lwy? - jęknął znów, po czym znajdując w sobie jeszcze jakąś drobinę energii,  ruszył ścieżką, niosąc przed sobą kostur jak pochodnię, pijany niemal strachem, ekscytacją i zdumieniem.

Strażnik

Leszek oddychał gwałtownie, rozszerzonymi oczyma wpatrując się w niezwykłe widowisko za okienkami auta  Profesora. Cienie znikły, czymkolwiek były, pierzchały, wycofując się nienawistnie, z ociąganiem, odpychane przemożną siłą. A siłą tą był blask.
Wydawało mu się, że śni, gdy patrzył na cudownego, emanującego bursztynowozłotą poświatę ptaka. Przypominał rajskie ptaki, znane mu z ilustracji, ogon miał długi, lekkie, subtelne pióra układały się na powietrzu w smugi światła, skrzydła zostawiały za sobą ażurową aureolę, poruszał się z dostojeństwem i gracją. Okrążył samochód kilka razy, a potem skierował się ku południowej części parku, ku któremu lecieli. Tu, gdzie pola kukurydzy i cukrowych buraków łączyły się z linią nieczynnej kolei, kędzierzawą linią drzew znaczyła się granica dawnych posiadłości hrabiego. Profesor sapnął, ale ruszył za świetlistym przewodnikiem, nie zamierzali oddalać się od niego, czarne cienie nawet we wspomnieniach napełniały ich grozą.
Spomiędzy zasieków pokrzyw, hufców łopianów, wysokiej trawy, leszczyn, jarzębin i młodych lipek wznosiła się kolumnowa brama wjazdowa do pałacu. Miejscowi nazywali ją "diabelską", wsparta na czterech gigantycznych kolumnach, zwieńczona kamiennym portykiem, emanowała powagą i szlachetnością kształtu, nieomal greckiego. Ozdobne głowice zdobiły woluty w kształcie baranich rogów, wysokie, wspierające trzon kolumny bazy zwieńczone były potrójnymi torusami. Napis na portyku zatarł czas, odłupując plastry kamienia i zaprawy. Przeświecający między kolumnami księżyc, ciemność parku wokół, wszystko zdawało się sennym majakiem umysłu Leszka, który zacisnął dłonie na kolanach, gdy auto  opadło miękko między pokrzywy i chaszcze nieużywanej drogi. Obrócił głowę za Gracjanem; ten już wysiadał z wozu, z uniesioną głową wpatrując się w szczyt bramy, na której przysiadł świetlisty ptak.


Z drugiej strony, sapiąc, utykając, gramolił się z wozu Profesor,  nie wiadomo skąd powiał wiatr, rozwiewając poły jego szlafroka, błysnęła srebrem haftowana czapeczka na głowie, szkła okularów, biel brody i długich włosów. I wtedy usłyszeli dzwonienie. A ptak zaśpiewał.
Wychodzili zza drzew, spomiędzy krzewin, spływali z kolumn bramy; mały ludek, ale poważny, skupiony. Leszek widział odziane w zieleń leprekauny, siwowłose i kasztanowowłose gnomy, wiotkie nimfy, nieśmiało wyglądające spoza potrzaskanych kolumn, gdzieś zatupotały drobne kopytka - fauny? Satyry? Omal nie upadł, gdy między leszczynami przesunał się cień jednorożca, a potem usta otworzył ze zdumienia, widząc przysiadające na kapitelach wróżki. Nigdy jeszcze nie widział tylu istot, które uważał do tej pory za majaki wyobraźni bajkopisarzy. Świetlista, jasna postać spłynęła z góry; cały czas siedziała na grzbiecie raroga. Skinęła ręką,  gdy Profesor się zbliżył. Leszek i Gracjan, jak zdumiona świta, trzymali się z tyłu. Na widok władcy jego poddani się skłonili. Nawet stary Profesor ugiął kolana.
- Zawiodłeś nas, Cajetanie - oznajmił król cicho.
W umyśle Leszka pojawiło się słowo: sylf. Król był sylfem, jasnym, świetlistym żywiołakiem powietrza, które wibrowało wokół niego, subtelnie zmieniając barwę i kształt nieuchwytnej sfery. Był piękny. Przypominał młodego chłopca, miał bursztynowe, gorejące oczy, jedwabiste włosy, szatę barwy brązowych agatów, mieniącą się przy każdym ruchu. Patrzył surowo, ze smutkiem.
- Przejście zostało otwarte. Co masz mi do powiedzenia?
- Zieloni próbują je zamknąć - chrząknął stary czarodziej i westchnął - Splot przypadków, królu...
- Straciłem trzech poddanych, portal opanowali Cieniści, coraz to nowe istoty przeciskają się przez szczelinę. Μαριάννα wypadła z gry, kto przejął straż zamiast niej?
- Jej wnuki, panie...Oto Σαφή, który odebrał  Cienistej Wiedźmie  stronę z mojej księgi z rytuałem zamknięcia - wskazał Leszka, który nagle poczuł się dziwnie obnażony, gdy dziesiątki oczu - od kobaltowych po amarantowe i złote zwróciło się na niego - Jego siostra, Εύα, wyruszyła do Grobowca, by wydobyć klucz. Jeśli zgodzisz się, podejmiemy próbę zamknięcia portalu, chcę naprawić swe błędy... zlekceważyłem Phookę i tę starą wiedźmę Julię... Nie sądziłem, że posunie się do tego, by sprowadzić wiłę i użyć jej do unieruchomienia Marianny... Musimy działać razem. Zielone i brązowe królestwo.
Król milczał chwilę, gdy odezwał się, w jego głosie był chłód.
- A może pozwolić Cienistym, by rządzili, skoro nam brak do tego siły? Wycofać się, niech zieloni zostana zniszczeni, a my zaszyjemy się w innym kręgu, z dala od nieudolnych strażników?
- Sam nie wierzysz w to, co mówisz, panie - stary mężczyzna  spojrzał na sylfa ze smutkiem - Wiesz, że nie poprzestaną na tym. Okopią się tutaj, będą rozszerzać portal coraz bardziej,  pompując mrok w ludzki świat. Tak, to ludzie w rozrachunku stracą najwięcej. Przemoc opanuje miasteczko, ciemność serca ludzi. Wydamy ich na rzeź, jak nieświadome owce. Oni nawet nie wierzą już w nas, wiec tym łatwiej pójdzie... marny byłby ze mnie  Strażnik, gdybym zostawił swoich. Pozwól spróbować. Nie darmo umieszczono nas tutaj, przy przejściu, nie darmo zbudowano pałac, kościół i grobowiec, by strzec portalu. Antoni Kasz Karski, łowczy królewski wiedział, co robi. Był kolejnym Strażnikiem, po Worcellu. Rzeczywistość drży w tym miejscu, błony świata są cienkie.
- Nie przedrzecie się do pałacu - powiedział król. - Cały park roi się od Cieni. My zebraliśmy sie przy bramie, pilnujemy przejścia do wioski. Jak chcesz zamknąć portal? Z pomocą dziecka i chłopca? - spojrzał beznamiętnie na Leszka, a ten się zaczerwienił, chcąc zaprotestować, że przecież się już goli, że jest mężczyzną... - Poza tym... wiesz o Zapłacie. Ktoś musi ponieść cenę.
- Ja ją poniosę - powiedział spokojnie Profesor - A jako mego następcę wskazuję αστυνομικός Gracjana.
- Czy jest czystego serca? - zapytał król.

Niemal podpłynął w powietrzu do nieruchomego mężczyzny w policyjnym mundurze, wyciągnął dłoń, kładąc mu ją na ramieniu. I wtedy Gracjan poczuł się tak, jakby ktoś przewinął mu w głowie do tyłu film jego życia. Zobaczył wszystkie chwile, dobre i złe. Dziadka. Rodziców. Szkołę. Pierwszą miłość, siebie na cmentarzu przy rodzinnym grobie, siebie w służbowym polonezie, siebie idącego drogą, z rękoma w kieszeniach, gniewnego, rozsadzanego przez cichy bunt...
Potem przypłynęły jego słowa...
- To mój rejon...  Jestem dzielnicowym, a czy przestępstwo popełniają ludzie czy nieludzie, o to mniejsza...
- Tak, nadaje się - oznajmił sylf, cofając się. W Gracjanie nastąpiła nieuchwytna zmiana; jakby część bursztynowego blasku króla spłynęła na niego. - Dobrze, pozwalam wam spróbować. Twoim następcą zostanie on, a ty zapłacisz za zamknięcie wrót. To będzie sprawiedliwe.
Leszek nic nie rozumiał, ale posłusznie ruszył za nagle postarzałym, zgarbionym Profesorem między kolumny kamiennej bramy.
- Strażniku! - król zwrócił się do Gracjana - Przysięgnij, że będziesz chronił przejścia i dbał o brązowe królestwo ze wszystkich sił. Pamiętam twego dziadka. Był wiernym sługą.
- Przysięgam - odparł spokojnie młody mężczyzna. Jakby urósł. Król dotknął świetlistymi palcami policyjnej pałki u jego boku, a ta nagle w złudnym blasku księżyca zalśniła srebrzystą klingą; Gracjan miał teraz przy boku miecz.
- Ruszajcie - król skinął ręką, a raróg zleciał ze szczytu bramy, wyprzedzając Profesora i torując im drogę w ciemności - Płomien rozjaśni wam drogę, przynajmniej do pałacu. Dalej musicie radzić sobie sami.

I ruszyli, pod ciemną kolumnadą, odprowadzani dziesiątkami spojrzeń.

Krypta i feniks











Pokuć zgubiony, Pokuć przepadł, koniec z Pokuciem, ło rety - tyle zdołał tylko pomyśleć mały skrzat, gdy kocie szczęki zacisnęły się na jego ciałku. Ale Pokuć miał na sobie szeroki, dziwny pas. Była to bransoletka z akcji "Podziel się posiłkiem", którą podwędził Leszkowi, z fluorescencyjnej gumy. I teraz ta migająca, odbijająca światło guma wskazywała  w ciemności, chcąc nie chcąc, ich drogę. Jego szczęściem było też to, że Phooka miał w sobie naprawdę dużo kociej natury. A koty lubią się zabawić zdobyczą.
Gdy czerwonooki stwór dał susa w zarośla, niosąc  Pokucia do jednej ze swych kryjówek, zdarzyły się dwie rzeczy. Ze szczytu ogrodzenia z determinacją zsunął się po gałązkach dzikiego wina mały, rozczochrany, brodaty  Domowik, pędem ruszając po naparstek, który spadł z głowy Pokucia, po czym wcisnąwszy go sobie na głowę, jak bojowy hełm, podniósł z trawy koralik jarzębiny.
- Hej, kocia łajzo! - zawołał zachęcająco, po czym cisnął jarzębiną w znikającego już między drewutnią a szopką  Phookę. Ten zawahał się na moment, na jedyny. I to wystarczyło, Domowik wcisnął dwa palce do ust i zagwizdał donośnie. A z rynny na  dachu szopki wyjrzał szarowłosy wodnik i zasalutował.
- Aye, aye! Bierz go, Florek!
Beczka z deszczówką stojąca pod rynną zachybotała się i wydźwignęło się z niej ociekające wodą, chude ciało drugiego wodnika. Żylaste ręce pchnęły krawędź i potok wody lunął na ścieżkę, zagradzając Phooce drogę. Ten uskoczył w górę, chcą przeszkodę wziąć susem, ale wtedy wodnik z rynny nadął policzki, wydał z siebie dziwny świst i długim susem rzucił się w głąb rynny, przemieniając w strugę szarawej i bardzo rozgniewanej wody. Trysnęła na kota, który wydał z siebie przeraźliwy miauk, wypuszczając Pokucia z pyska. Po raz drugi tego dnia nienawistna woda skąpała go całego, w dodatku ta woda zachowywała się dziwnie; formowała się w postać dławiącej go obroży, dosiadała na oklep, wodniste ręce z uciechą szarpały jego uszy, woda zalewała szkarłatne oczy...
Phooka zaczął tracić kontury, jak zawsze w sytuacji zagrożenia, wycofywał się z kociej formy w swoją zwykłą, kształt mackowatego cienia. Tymczasem Pokuć już wspinał się na dach szopki po rzuconej przez Domowika linie z powoju, po czym obaj, sapiąc jak miechy, rzucili się do biegu skrajem dachu z eternitu, byle tylko opuścic posiadłość czarownicy.
- Aleśmy.... umocyli...kotecka! - wysapał Pokuć, jeszcze blady, wystraszony, ale już odzyskujący rezon - A cegos mojom capeckę wzioł, hę? Łoddawaj!
I ściągnąwszy naparstek z głowy przyjaciela, wcisnął na swoją kudłata łepetynę. I już zeskakiwali z dachu na sąg drewna, z sągu na taczkę, z taczki na murek, by znaleźć się po drugiej stronie, w ogrodzie Kajetana. I stanąć na wprost ślicznej, rozgniewanej kobietki, która z rękoma na biodrach przypatrywała im się z furią. Była pełnych kształtów, miała długi, jasny warkocz i wzrost calineczki.
- Łeee... tego... my tylko przechodzim, Płonko!
- Naruszyliście granice! - syknęła - Narobiliście kłopotu, podpadliście cienistej wiedźmie i jej słudze, a teraz zmykacie? A my tu zostajemy po sąsiedzku i mamy teraz posprzątać, bo zieloni narozrabiali?
- Mamy pakt - burknał Domowik, przygładzając sukmanę- Wy pomagacie nam, a my wam! Poza tym tez byś swego czarodzieja ratowała, kiejby w klopoty wpadł. Od tego my, skrzaty domowe, nie? A cienista wiedźma gdzie?
Płonka, będąca gospodynią Kajetana, westchnęła i wskazała na nocne niebo.
- Latawice wezwała i sama z nimi ruszyła...naszego μάγος gonią, teraz nikt juz chyba na pakty i granice nie patrzy... słyszałam, że Μαριάννα przez wiłę zaczarowana moc straciła i królestwo wasze bez opieki zostało i strażniczki. Prawda?
- Wnuczka naszej μάγισσα sprawy w swoje ręce wzięła, a jej brat tylo co z waszym μάγος Kajetanem ruszył. Poradzą sobie.  No, gadać nie ma co, idziem, Pokuć. Trza chałupy pilnować, kiedy zmory, wiły i latawice swobodnie po nocy łażą. A zajrzyj kiedy na kapelkę mleka, Płonka i na ciasta okruszek... my nie są świnie, odwdzięczym się!
I dumnie wyprostowani, brzuchy wypinając, przez kajetanowy, zalany księżycem ogród ruszyli ku niedalekiemu domowi Marianny. Jasnowłosa skrzatka patrzyła za nimi z zadumą. U paska niebieskiej sukienki miała klucze, na głowie czepeczek gospodyni. Potem odwróciła się i znikła za progiem ganku profesora. Teraz, kiedy nie było przemądrzałego Atanazego i samego Kajetana, cały dom był na jej głowie...

*

Schodziłam ciemnymi, krętymi schodami, płomyk owinnika dodawał mi otuchy. Barstuk Gerwazy prowadził, znaleźliśmy się na dole dzwonnicy, czułam jednak spokój - od świetlistego ogieńka promieniowała aura życzliwości. Masywna fasada kościoła wyrosła nad nami jak gigantyczna góra,wślizgnęliśmy się przez jakąś szparę przy cięzkich wrotach i znaleźli wewnątrz. Bywałam tu z babcią nie raz, ale teraz, z perspektywy istoty nie większej od temperówki, wszystko było ogromne i tajemnicze. Owinnik podfrunął do świec na ołtarzu i nagle zapłonęły, tak samo lampka, wisząca u sufitu przed tabernakulum. Kolumny były jak las, a czarne, rzeźbione ławy napawały lękiem.
- Tutaj, panienko, tu zejście do kruchty...
Cos nacisnął, coś przesunął i nagle za ołtarzem ukazała się ciemna szczelina. Powiało stamtąd zimnem i piwniczną wonią.
- Jak się schody skończą, w lewo, znajdziecie się w podziemiach grobowca, na samiuśkim dole. Ja tu zostaję, ale owinnik z wami poleci, on ciekawski jest, a i jasniej będzie... Tylko jak już weźmiecie to, po coście przyszli, nie zapomnijcie, że tą samą drogą nie wrócicie. Przejście się zamknie.
- Jak to? - szepnęłam zdezorientowana do Sylvana. Ten w milczeniu pierwszy wsunął się w otwór przejścia.
- Ano, będziecie musieli cmentarzem wyjść, a tam tera paskudztw pełno...ale do zamku nie ma innej drogi. Owinnik też kruchty nie opuści, sami będzie sobie radzić musieli.
Poczułam się nagle przestraszona i samotna. Płomyk musnał mnie, jakby dodając otuchy. I nagle zobaczyłam dziwną wizję; unoszący się w powietrzu stary samochód, na który opadały jak czarne welony postrzępione cienie... Widok był straszny, ale w jednej chwili cienie zamarły i zaczęły się odrywać od swojej ofiary. I Sylvan i ja usłyszeliśmy muzykę. Ktoś grał na fletni, melodia fletu wznosiła się w niebo, a potem dołączyła do niej jakby harfa, jak milion dzwoneczków. I na czarnym niebie pojawiła się sylwetka przepieknego, ognistego ptaka o długim ogonie i szerokich skrzydłach, migotliwego jak płomień, kołującego łagodnie nad owym dziwnym samochodem... Zmory i latawice czmychnęły przed nim, jak cienie, którymi były.
- Raróg - mruknał z zadumą Sylvan, który też widział owa wizję, bo owinnik musnął i jego - Wiesz, co to znaczy, mała? Że król brązowych ruszył się ze swojej siedziby. Jest poważniej, niż myślimy... wszystkie królestwa powstają. Może się pospieszmy.
- Co to... raróg?- szepnełam bez tchu.
- Feniks. Wierzchowiec brązowego króla. Przyjdzie czas na wyjaśnienia... teraz się śpieszmy.
I mówiąc to, wsunał się za owinnikiem w mroczną czeluść.
Zamknęłam oczy, odetchnęłam, po czym wsunęłam się za nimi.
Za nami zamknęła się krypta.

Magiczna podróż


To był zupełnie inny dom, niż domek babci. Leszek przez chwilę poczuł się jak w muzeum i to woskowych figur. Wszystko było idealnie czyste, wyszorowane, nieruchome. Pani Julia zaprowadziła ich do saloniku, zastawionego starymi meblami, gdzie szydełkowe serwetki gościły na sobie stada porcelanowych figurek. Kanapy miały pokrowce, a pokrowce białe, płócienne zagłówki. Żadnego kwiatka w doniczce, na etażerce kilka książek, szklany wazonik, na ścianie wyblakłe sztychy, przedstawiające jakiś nadmorski krajobraz nad etażerką, jakieś dyplomy w ramkach, retuszowane zdjęcie dziewczynki z warkoczykami, o zaciśniętych ustach. Podłoga, pomalowana na brązowo olejną farbą lśniła. Ściany też były brązowe. W kącie kaflowy piec. Nie wyglądało to na dom czarownicy, wcale. Złapał się na myśli, że szuka jakichś okultystycznych symboli, kruczej czaszki, mrocznych rekwizytów... Nonsens. Wyglądało na to, że pani Julia była miłą, starszą panią, a jej sąsiad, profesor Kajetan miał bzika.  Wzdrygnął się, żałując, że tu przyszli, ale było już za późno.
- No więc? - zapytała, siadając na brzegu twardego krzesła i składając pomarszczone dłonie na podołku - Co mam podpisać?
- Protokół. Zeznanie. Zgłosiła pani, że w dniu 15 lipca do pani domu włamano się i zażądała pani policyjnej ochrony. Co takiego ukradziono? - Gracjan wyjął ze skórzanej teczki plik kartek - Pozwoli pani, że spiszę dane, potrzebuję też podpisu...
Obserwuj, patrz, mówił profesor. Gdy zadał pytanie o to, co ukradziono, oczy staruszki na moment zatrzymały się na nadmorskim widoczku na ścianie. Potem przeniosła bladobłękitne spojrzenie na twarz młodego człowieka.
- Ach - odparła spokojnie - Ta sprawa... wycofuję skargę. Nic nie ukradziono. Wydawało mi się, zostawiłam okno otwarte i kot musiał wskoczyć, strącić doniczkę... widział pan kota. Czy jeszcze coś? Szkoda cennego czasu władzy na urojenia starszej pani.
Teraz patrzyła na Leszka. Ten nagle poczuł się jak uczniak, przyłapany na ściąganiu. Nerwowo wsunął dłonie w kieszenie i nagle zamarł, wyczuwając coś ruszającego się pod palcami. Mamo... mysz? Miał w kieszeni mysz? Nawet oddech wstrzymał i zbladł lekko.
- Powiadasz, że twoja siostra zginęła? - życzliwie  odezwała się doń staruszka - Poznałam ją, małe, ciekawskie stworzenie... może poszła się bawić do pałacu albo nad stare silosy... tam bywa dość niebezpiecznie. Sprawdźcie tam. A może już wróciła do domu, podczas, gdy tu siedzicie? Dziękuję za troskę, panie władzo, ale chyba nic nie mam do powiedzenia.
Gracjan był wyraźnie zawiedziony. Mimo to odrzekł:
- Proszę jednak o dowód osobisty, muszę spisać dane, zgłoszenie było, nawet jeśli zostało wycofane.
Pani Julia podniosła się z wyraźną niechęcią i wyszła do sąsiedniego pokoju przez malowane biało drzwi z wykrochmaloną firanką. Ledwie znikła, kieszeń Leszka wybrzuszyła się i wyjrzał z niej mały, rozczochrany i zasapany Pokuć. Mimo krągłego brzuszka z niebywałą zwinnością zeskoczył na podłogę i popędził ku etażerce, by wspiąć się na półkę i zniknąć tam. W samą porę, bo staruszka wróciła i podała policjantowi żądany dokument. Wyciągnął długopis i zaczął uzupełniać rubryki w swoich papierach, a  Julia tymczasem ze zmarszczonym lekko czołem stała przy stole, z irytacją stukając o biodro palcami.
- Dziękuję - policjant podał jej w końcu dowód - Na drugi raz proszę nie niepokoić nikogo bez powodu. Sporo mamy ostatnio spraw... a o psich zwłokach, podrzuconych sąsiadowi nic nie wie pani?
- Nic - odparła - Nie utrzymujemy kontaktów towarzyskich.
Uchyliła drzwi, wskazując im drogę wyjścia. Nagle na zewnątrz, w ogrodzie, dał się słyszeć wściekły koci wrzask. Staruszka drgnęła i ruszyła szybko do ganku, by wyjrzeć, Gracjan za nią.
- Pokuć! - szepnął pobladły Leszek, widząc, jak malec pomyka po etażerce ku widoczkowi na ścianie. Wskoczył nań, ramka się zakołysała, a potem skrzat wyciągnął zza tylnej ścianki złożoną kartkę papieru, posykując i dmuchając na palce:
- Wciórności... mocne zaklęcie łochronne, jak skurcybyk! Tsymoj, som byś rady nie dał wziońć, to siem wybrał z tobom! Prędziuśko do bramki, bo jak wiedźma łobacy, ześmy zabrali... - rzucił Leszkowi złożony w czworo kartonik i już przemykał między nogami policjanta... i nagle znikł. Chłopak odruchowo wsunął kartkę do kieszeni, idąc za gospodynią i towarzyszem, w głowie miał zupełny mętlik. W ogrodzie tymczasem panowało pandemonium. Czarny kot wrócił i próbował iść ku domowi, ale za każdym stąpnięciem po ścieżce syczał, prychał i miauczał, sierść mu się najeżyła, był też większy niż poprzednio, oczy jarzyły mu się szkarłatem. Spojrzał na Leszka i Gracjana... Nagle trawa zafalowała i wyskoczyła z niej maleńka postać. Kot zrezygnował z prób dojścia do domu i swojej pani i rzucił się ku Pokuciowi, ale ten co sił w krótkich nóżkach pędził już do furtki. Kocia łapa dosięgła go w wyskoku; Leszek dałby głowę, że pazury kota i jego ciało wydłużyło się, wyciągnęło, tracąc kontury, by złapać skrzata.
- Ucieka... - głos Pokucia urwał się, gdy Phooka chwycił go w pysk i znikł z nim w zaroślach. Gracjan pociągnął chłopaka za rękaw, w kilku krokach byli przy bramce, jarzębina zachrzęściła pod butami obu. Staruszka zrobiła krok na chodnik i cofnęła się gniewnie. Coś krzyknęła za nimi, ale już nie słyszał.  Już byli za bramką, Leszek poczuł wilgoć pod powiekami i skurcz serca na wspomnienie ginącego w kociej paszczy skrzata. Wsunął dłoń do kieszeni...
- Wszystko na darmo -  mruknął Gracjan, rozczarowany.
- Mam tę... kartkę... - Leszek spojrzał na niego, przełykając ślinę, młody policjant spojrzał nań z niedowierzaniem... a wtedy zza zakrętu pyrkocząc i prychając, wyłonił się stary volkswagen garbus, a z okienka wychylił się profesor Kajetan, machając ręką.
- Wsiadajcie!
To było najszybsze wsiadanie w historii życia Leszka, w jednym momencie był już w środku, Gracjan zajął miejsce obok profesora, z przodu, samochód ruszył z piskiem opon.... i zatrzymał się. Przy furtce pojawiła się rozgniewana staruszka.
- Cajetan!!
- Do zobaczenia, Julio, bądź zdrowa! - zamruczał profesor, wspierając dłonie na kierownicy i mamrocząc coś do siebie. Wnętrze garbusa wypełniło złotobrązowe światło, silnik zawarczał i auto ruszyło... unosząc się lekko nad powierzchnią drogi.
- Profesorze... mam tę kartkę, ale Pokuć... - Leszek zagryzł wargi.
- Wiem, wiem...- poważnie, pospiesznie rzucił przez ramię profesor - Moja wina... pytał mnie, czy może pójść, pozwoliłem... sami nie przełamalibyście ochronnych zaklęć, domowe skrzaty przenikają, gdzie chcą. Niestety, Phooka dopadł go na posesji Julii, więc żadne z królestw nie może mieć pretensji. Bardzo mi przykro, Leszku... twoja babcia mnie zabije. A kartkę oddasz mi, gdy tylko dojedziemy.
- A dokąd jedziemy? - odezwał się Gracjan, z niedowierzaniem wyglądający oknem. Naprawdę unosili się nad drogą...




- No cóż, mój król wyznaczył mi spotkanie... mam się z czego tłumaczyć.
- Król? - zapytali Leszek z Gracjanem równocześnie.

Dopiero teraz chłopiec zauważył, że profesor ma na sobie dziwną, haftowaną czapeczkę, a samochód jest pełen bagaży.
- Dostałem odwołanie - westchnął Kajetan - Teraz królestwo brązowych będzie reprezentował nowy czarodziej. Jeśli twoja babcia nie wyzdrowieje, was czeka to samo. Nasza nieudolność spowodowała, że Cieniści są silniejsi jak nigdy dokąd. Grozi nam otwarcie bramy... chyba, że twoja siostra zdobędzie...
- Patrz... patrz, profesorze! Patrzcie! - wykrztusił Leszek, pokazując coś za okienkiem samochodu i przerywając Kajetanowi w pół słowa.
Po nocnym niebie pędziły skrzydlate cienie.
- Latawice... Julia musiała je wysłać za nami...
Samochód zatrząsł się, zadygotał. Czarne cienie opadły na niego, pokrywając szczelnym kokonem...
... i wtedy usłyszeli muzykę.

W dzwonnicy

Nad nami i ponad nami pędziła noc, przesuwały się cienie obłoków, cienie drzew. Najpierw miałam zamknięte oczy, a potem pomyślałam, że drugiego takiego widoku mogę nie zobaczyć nigdy w życiu, prawda? Więc  otworzyłam je, akurat na czas, by zobaczyć, że nietoperz Sylvana wzbija się wyżej, pędzi nad ogrodem babci, ciemną linią włoskich orzechów, pikuje ku polom buraków cukrowych, posrebrzanych blaskiem jak liście mandragor. Przed nami, w dali, wbijał się w niebo jak czarnosrebrny obelisk, komin opustoszałej cukrowni. Jak przyciągana hipnotyczną siłą, wpatrzyłam się w niego, a mój nietoperz, posłuszny moim myślom i dłoniom, skręcił ku tej osobliwości.
- W bok, omiń! Nie tam!
Głos Sylvana zabrzmiał w mojej głowie dziwnie pusto, słabo.
- Nie tam, Εύα! Nocnice!
Byłam coraz bliżej, patrzyłam, jak z komina spłynęły srebrzyste iskry, jak mieniąca się mgła. Jaki był olbrzymi! Otworzyłam usta w podziwie, lejce wypadły mi z dłoni, gdy nagle zmartwiałam - srebrzysty woal iskier oderwał  się z komina, ruszając ku mnie, przybierając kształt ni to chmury, ni to ptaka...

Ktoś szarpnął moje lejce -  to była wyciągnięta dłoń Sylvana, który ekwilibrystycznie, niemal do dołu głową wisząc w uprzęży, zapikował ku mnie, wyrywając mnie z transu i budząc zahipnotyzowanego nietoperza. Inne nietoperze  ze stada ruszyły ku srebrzystej zjawie,  atakując ją i strasząc gwałtownym machaniem skrzydeł.
- Uciekaj, leć, nie pogonią za nami, są terytorialne! Na ręce Jadeit, rusz się, dziewczyno! Chcesz przegrać, jeszcze zanim walka się zaczęła? - gniewny, pełen  emocji i determinacji głos...
... Srebrny pył był już blisko, jak rój świetlistych os, formowały się w nim pełne uciechy usta, widmowe ręce wyciągały się ku mnie... 
... i runęliśmy w dół, w sam czas, smagnął mnie ból, poczułam szczypanie na całym ciele, nietoperz wydał z siebie chrapliwe rzężenie, jak rumak podczas galopu wydobywając z siebie ostatek sił. Za nami został obelisk komina, przed nami znów rozciągała się łagodna noc, a moje myśli stawały się na powrót jasne i pełne wstydu. Co ja wyrabiałam...
 - Widzisz park i zamek, w dole? Tam nie lecimy, lecimy ku wieżom kościoła, tam wylądujemy bezpiecznie!  Musimy się prześlizgnąć, najgorszy kawałek to ten, między zamkiem a cmentarzem...
Mocno trzymałam się uprzęży, wiatr niemal odbierał mi oddech, gdy pędziliśmy w ciszy, prowadzeni przez  stado szarouchych przyjaciół. Wszystko pędziło pod nami, jak obrazy ze snu, już zabielały ruiny pałacu, jak prehistoryczny szkielet skamieniałego lewiatana, otoczone przez potężne drzewa i prastary park. I nagle z dołu, z koron drzew wyskoczyły ku nam czarne, ptasie sylwetki; jakby sama ciemność poderwała się do lotu...
-  Rozdzielamy się, nietoperze odciągną ich uwagę, nie zatrzymuj się, za mną!
Poczułam chłód, lodowaty, mrożący, odbierający siły.  Zaszeptał w mojej głowie: nie dasz rady... poddaj się. zatrzymaj, pozwól się otoczyć, opadnij w mrok, nie dasz rady...
Część nietoperzy heroicznie ruszyła ku tej skrzydlatej ciemności, przybierającej kształt kruczych skrzydeł. Paraliżujący lęk i samotność, słabość.
- Nie dam rady, Sylvan! - mój głos był rozpłakany, dziecinny, wróżkowe skrzydełka skurczyły się na plecach ze strachu.
- Ku wieżom, ku dzwonnicy! Patrz na nie, patrz ciągle, Εύα!
Nie zauważyłam, kiedy wyciągnął miecz, kierując swoim wierzchowcem jedną ręką. Jedna ze zmór pognała za nim, druga najwyraźniej postanowiła skierować się za resztą gackowego stadka. Wpatrzyłam się w wieże. Były ogromne. Byłam w kościele wiele razy, ale nigdy nie przyglądałam się jakoś kopułom, detalom, gzymsom, rzeźbom. Teraz przemawiały do mnie jakąś szlachetną linią, pięknem i elegancją, jasne, białe oślepiająco, podkreślone konturem promieni księżyca.
- Za Jadeit! - miecz dydka ciął czarne, pazurzaste ramię, które formowało się ze skrzydła zmory, sięgając nie ku Sylvanowi, a ku mnie,  przez noc. Coś, co wydawało mi się ukłuciem szpilki, było chyba jednak bolesne, bo czarny stwór zaskrzeczał z furią, otwierając paszczę. Ostrze zalśniło, a potem szczerniało, pokryło się cieniem, jak rdzą. Z dołu, z cmentarza i pobliskiego parku pędziły cienie, formowały się w wirujący słup lodowatego powietrza - i nagle cofnęły się, opadły, wsiąkły z powrotem w noc. Cichy, ale srebrzysty dźwięk kościelnego dzwonu basowym, miękkim tonem przeciął mrok. Kto poruszył dzwon?
Ktokolwiek to był i choć zrobił to tylko raz, wystarczyło. I zmory, i powietrzny wir znikły, zostawiły nas w spokoju, wyczerpane nietoperze wpadły między  gotyckie wieżyczki i pinakle, a ja na drżących nogach zsunęłam się z grzbietu mego powietrznego wierzchowca, stając na posadzce otwartej na przestrzał, górnej części dzwonnicy. Powietrze wibrowało jeszcze od łagodnego, cichnącego tonu. Sylvan zeskoczył obok mnie, ze stukotem swoich wysokich za kolano butów z cholewami, przypasywał z powrotem miecz, wpatrując się w ciemność.
- Odpoczywajcie, czekajcie - zwrócił się do nietoperzy łagodnie, czule niemal. Biedne stworzenia dały z siebie wszystko. A ciemnowłosy wojownik obrócił się dokoła, czujnie jak dziki kot, gdy cichutko coś zachrzęściło za naszymi plecami.
- Kto tu jest? Kto poruszył dzwon, niech ręce Jadeit mu wynagrodzą?
- Gerwazy, kościelny barstuk - brodata istota, która wyszła z cienia, odziana była jak mnich, w opończę z kapturem, przepasaną sznurem, ręce założyła na piersi. Wielkie nosisko, małe, czujne, ciemne oczka i łysa czaszka z tonsurą nadawały mu wygląd poważny i surowy. Za nim, w powietrzu, unosił się natomiast...
- Kto to? - szepnęłam, patrząc na malutki ognik, złocistoszafirowej barwy, obdarzony jakby własnym życiem. Promieniował jakimś dobrem i miłością, patrząc na niego pomyślałam o uśmiechu babci, ramionach mamy,  chwili, gdy splatałam ręce do modlitwy...




- Owinnik ze świecy przed ołtarzem, to on wezwał mnie na pomoc, unosił się wokół wieży i widział paskudztwa, co wylazły z podziemi... - westchnął barstuk - Co panienka, owinnika nie widziała? Dyć to on modlitwy i westchnienia do nieba zanosi, o rzeczach dawnych pamięta i wędrowców do domu bożego prowadzi...
Wyciągnęłam dłoń ku ognikowi, nie oddalał się, pozwolil dotknąć się - i wtedy w mgnieniu oka zobaczyłam oszałamiające, zmieniające się jak w kalejdoskopie obrazy. Karoce zajeżdżające na plac przed pałacem, kobiety z koszykami wielkanocnymi, idące do kościoła, płonącą wieżę dzwonnicy, jakieś krzyczące dziecko, samoloty na przecinanym wybuchami niebie, księżyc nad ruinami, mężczyznę w eleganckim stroju, wysiadającego z powozu i idącego ku budowanemu grobowcowi; wiedziałam, że to hrabia, zlecający budowę rodzinnego mauzoleum, że jego towarzysz jest architektem i nazywa się Marconi, że po poruszeniu trzeciej kolumienki od lewej w postumencie otwiera się skrytka, przez chwilę poczułam, co leży w tej skrytce, a wtedy... ognik odsunął się ode mnie, wysyłając pełne zatroskania, ale i łagodności uczucia. Wiedziałam, że martwi się o moją babcię, wysłał mi obraz leżącej w szpitalu staruszki i pochylonej nad nią pielęgniarki; zobaczyłam Leszka, siedzącego w jakiś salonie z nieznanym mi policjantem i bardziej znanym czarodziejem od księgi, a potem twarz mamy. 
- Wszystko będzie dobrze - szepnęłam mimowolnie, zapłonął jaśniej, jakby potwierdzając. Kościelny barstuk chrząknął.
- Nie musicie nic mówić, domyślam się, poco ście przylecieli. Zaprowadzę na dół,  do kruchty, chodźcie za mną...
I ruszyliśmy po niekończących się schodach, owinnik leciał pierwszy, prowadząc i oświetlając nam drogę, potem szedł Gerwazy, ja, a na końcu Sylvan, poważny i milczący.
Schodziliśmy ku podziemiom kościoła.

Phooka, wiedźma i Atanazy



 - Kto to jest??
Leszek wpatrywał się ze zdumieniem w niewielka istotę, która ostentacyjnie spokojnie przewędrowała po półce z książkami, niosąc miotełkę do kurzu. Miotełka była z ptasich piórek, a istota  nieco przypominała domowe skrzaty babci Marianny. Nieco, bo gdy tamte były swojskie, zgrzebne, to ten ubrany był wytwornie, jak staroświecki lokaj. Aksamitne spodenki, tużurek, kamizelka, powaga na pomarszczonej twarzy, binokle.
- To Atanazy - westchnął profesor Kajetan - Pomoże nam wywabić Phookę, a potem ja się nim zajmę... wy musicie poradzić sobie z Julią. Proszę, nie lekceważcie jej. Nie darmo Cieniści właśnie ją wybrali na swoją wiedźmę...
- Nie jest... za mały? - Leszek niepewnie spojrzał na skrzata. Gracjan słuchał w milczeniu, coś obmyślając.
- Wielkość nie ma nic do rzeczy - obraził się Atanazy, wsuwając miotełkę do kurzu za pas, jak sztylet - Wy jesteście na przykład wymiarowo uposledzeni, mimo swoich gabarytów, natomiast ja, choć fizycznie prezentuje strukturę drobniejszą, mentalnie, śmiem przypuszczać, przewyższam wasze mizerne wysiłki, by dorównać abstrakcyjnym myśleniem istotom z kręgu archaicznych koadiutorów...
- On tak zawsze? - Leszek przełknął ślinę, próbując sobie przypomnieć, kim jest u licha, koadiutor. Profesor skinął głową.
- Owszem, Atanazy prezentuje typ elokwencji egocentrycznej, że pozwolę sobie podsumować. Gracjanie, jesteś pewien, że chcesz się w to mieszać?
- To mój rejon - młody policjant skinał głową, nieco wytrącony z równowagi - Jestem dzielnicowym, a czy przestępstwo popełniają ludzie czy nieludzie, o to mniejsza. Rozumiem, że mam odzyskać dowód rzeczowy. Jak mamy się do tego zabrać?
- Odkryć, gdzie schowała ukradzioną stronicę. Poznać plany. Rozmawiaj, obserwuj. Ty, Leszku, też. Mówcie szczerze, ona wyczuje, gdybyście kłamali. Ale to nie znaczy, że macie mówić jej wszystko. Nie pijcie i nie jedzcie niczego, co wam zaproponuje. Nie zawierajcie umowy i nie obiecujcie niczego, musielibyście jej dotrzymać. Jak już będziecie wiedzieć coś pewnego, opuśćcie jej dom, wyślę tam Atanazego. Skrzaty przenikają bariery i granice, niedostępne dla nas, związanych umowami. Julia jest człowiekiem, nie skrzywdzi was bez powodu, należycie do jej rasy. Co innego Phooka. Dlatego ja się nim zajmę...
- Phooka? Kto to?
Profesor podszedł do okna i odsłonił zasłonę, kuśtykając. Ksieżyc już wschodził.
- Chyba dobrym odpowiednikiem byłby... dżinn. Niebezpieczny, posłuszny tylko przez zniewolenie jego woli zaklęciem, demon, przenikający granice światów, pozbawiony zasad innych poza nieugiętą, amoralną złosliwością i okrucieństwem... tu, w naszym świecie przybiera wygląd czerwonookiego, czarnego kota. Bodajbyście nigdy nie zobaczyli jego prawdziwej postaci...

*

Mały, schludny domek z zielonym gankiem w wieczornym mroku wyglądał miło i poczciwie. Przy furtce rosły piwonie, chodnik był zamieciony, kiedy Gracjan zastukał staroświecką kołatką, poczuł chłód metalu. Miał dziwne uczucie, że zrobił jakiś nieodwołalny krok i nie wiadomo kiedy podjął decyzję, po której nic już nie będzie takie samo. Gdzieś tam stał jego polonez, gdzieś tam powinien patrolować okolice parku i okolicznych melin za cukrownią, ale nie, stał tu, patrzył na zielone drzwi, na witrażowe szybki w ganku kobiety, która profesor Kajetan nazywał najniebezpieczniejszą czarownicą w okolicy...
- Tak? - drzwi otworzyły się i stanęła w nich chuda, blada kobieta o pomarszczonej twarzy i zaciśniętych ustach. Za jej łydkami i spódnica mignęło kocie wygięcie grzbietu. Na Gracjana spojrzały czerwone oczy...
... leciał w dół. Świat wirował. Widział swego dziadka, pochylającego się nad ulem, w którym jak czarna zgorzel walały się martwe pszczoły. Bezgraniczny smutek w oczach staruszka. Kto mógł to zrobić, dziadku? Głosik małego chłopca, cięzki ruch głowy mężczyzny. Lepiej, żebyś nie wiedział, skąd przychodzi zło, Gracjanie...
- Dobry wieczór - wyprostował się, salutując - Dzielnicowy Ślężak, w sprawie kradzieży i zaginięcia. Możemy wejść?
Stara kobieta zmarszczyła brwi i spojrzała na Leszka, kulącego się nieco z tyłu, z zagubionym wyrazem twarzy.
- Zaginięcia?
- Ten tu obywatel szuka swojej siostry, pytamy wszystkich, którzy ją ostatnio mogli widzieć... a kradzież pani zgłosiła. Włamanie. - i juz delikatnie wsuwa stopę między drzwi, byle tylko przekroczyć próg... Jeśli was wpuści, mówił profesor, to już połowa sukcesu. A druga, gdy kot opuści dom...
 Kuśtykający mężczyzna pojawił się na sąsiedniej posesji. Spokojnie podszedł do kranu, podłączył wąż ogrodniczy... Dwaj młodzi mężczyźni nadal stali na zielonym ganku, siwowłosa kobieta w wykrochmalonym fartuchu zastanawiała się, między framugą wyjrzał czarny kot, mrużący oczy... i nagle coś niedużego przemknęło pod furtką, koło piwonii, kierując się za beczkę z deszczówką.  Chudy skrzat lokaj przemykał jak wiatr, ewidentnie chcąc skorzystać z nieuwagi kobiety w drzwiach... ale kot go zobaczył. Jednym zwinnym susem był już na zewnątrz, pędząc ku ruszającym się źdźbłom trawy.
- Podpisze mi pani tylko protokół, drobna formalność... - z determinacją mówił dalej dzielnicowy, Julia mruknęła coś, patrząc gniewnie za kotem, potem na nich. machnęła ręką.
- Wchodźcie, nie mam wiele czasu. Wnuk Marianny, tak? Siostra zginęła? A babcia, słyszałam, w szpitalu... wyrazy współczucia. Proszę usiąść. Więc co mam podpisać?
Zamknęła za sobą drzwi.
Weszli za nią do środka.

*
Atanazy pędził, słysząc za sobą wściekłe mruczenie. Policzył do pięciu i gwałtownie zatrzymał się, uskakując w bok i rzucając za siebie coś, co ściskał w małej, pomarszczonej ręce.
- A masz!
Kulki jarzębiny rozsypały się przed nosem zaskoczonego Phooki, kot rzucił się w tył, hamując tuż przed samym ogrodzeniem profesora Kajetana; który uniósł w górę wąż ogrodniczy i strumień zimnej wody poszybował nad ogrodzeniem w stronę czarnego kota i skulonego w trawie, o krok od niego, skrzata.
- O jej - powiedział życzliwie Kajetan - Chciałem tylko podlać Julii piwonie, wyglądają na suche...
Gdy woda dotknęła kociej sierści, stało się coś dziwnego. Kontur kociego ciała zatarł się na moment, powietrze zafalowało i oto zamiast kota na trawniku znajdowała się  ohydna, miazmatyczna plama cienia, nieregularna, wściekle się kurcząca; wsiąkała w ziemię razem z wodą, aż znikła zupełnie. Mokry, ociekający wodą Atanazy odsłonił uszy; przeraźliwy wizg, wypełniający jego myśli, zniknął.
- Rozsypuj jarzębiny! - półgłosem zawołał profesor, który nabrał wigoru i rześko kuśtykając, odłożył wąż między porzeczki, wyglądając zza kamiennego murku.
Skrzat, zasapany,  rozwiązał dygoczącymi dłońmi woreczek, który niósł na plecach i popędził w stronę domu czarownicy, po drodze rzucając jarzębinowe kulki, jak gdyby znaczył ślad. Ostatnia kulka wylądowała na progu, tuz pod zielonymi drzwiami. Skrzat popędził z powrotem co sił w krótkich nóżkach, z pustym workiem, podtrzymując wypadającą zza paska miotełkę do kurzu...
- Bardzo dobrze - pochwalił profesor, pomagając mu wdrapać się na mur i wrócić - Będą mieć drogę ucieczki, gdy coś pójdzie nie tak, a Phooka do drzwi na razie nie podejdzie... chodź, Atanazy, musimy się spakować... coś czuję, że czeka nas zaraz podróż...

Pałac i nietoperze



Wiecie, jak to jest, obudzić się i stwierdzić, że śni się dalej? Usiadłam przez chwilę, wpatrując się w coś nad sobą, co przypominało zielony baldachim z liści, dopiero potem zdałam sobie sprawę, że tak, to są liście, a ja jestem w wielkim łożu, jakby w całości utworzonym ze splecionych gałęzi. Skrzydła, które we śnie złożyły mi się wzdłuż ciała, poruszyły się, gdy wstawałam, a ja poczułam głód, tak silny, aż zabolało mnie w żołądku. To skrzydlaty symbiont dawał znak, że potrzebuje posiłku.
- Owoce, jagody, woda, ziarna traw, orzechy - usłyszałam od progu i do mojej izby weszła znajoma mi już postać. Sylvan, tym razem bez zbroi, w zielonej tunice, z długimi włosami związanymi w kuc nad karkiem. Moje ubranie gdzieś znikło, a ja miałam na sobie mieniącą się, zieloną sukienkę, podobną do tej, jaką nosiła Akeelah. Patrzył na mnie z czymś w rodzaju troski, jakby się martwił. Powód zmartwienia okazał się już wkrótce, ledwie skończyłam posiłek.
- Wyruszamy, mała μάγισσα.
Kiedy nazywa was "małą" istota wielkości pudełka zapałek, ogarnia człowieka dziwne uczucie, Fakt, że ja byłam teraz mniejsza niż on, nic tu nie zmieniał. Czułam się człowiekiem!
- Wyruszamy gdzie? I po co? - zamrugałam oczyma, próbując zrobić coś z włosami. Poczułam swędzenie na nadgarstku, obejrzałam swoją rękę i zauważyłam zielone kropki. Skóra mi zieleniała!
- Sylvan zabierze cię do zamku, Εύα - odezwała się pani Jadeit, stając w progu. Niosła coś, co wyglądało na parę rękawic i lejc. Podała je wojownikowi, także uprząż. Zaciekawiło mnie,  jakie stworzenie nosi na sobie takie skomplikowane paski i paseczki? - Będzie cię też chronić, walczyć dla ciebie i w razie czego możesz polegać na nim, że zrobi, co w jego mocy, by się wam udało.
- Udało co? - nadal nie rozumiałam. Spojrzałam na swój nadgarstek; zielone kropki stawały się już ornamentem, takim samym, jaki zdobił dłonie i stopy wróżek. Wyglądał jak tatuaż! Przyglądałam mu się z niezdrową fascynacją, jakoś nie mogłam skupić się na słowach driady, aż ta w końcu podeszła do mnie i położyła mi ręce na ramionach.
- Zamek i klucz, pamiętasz? Nawet tak chaotyczna istota jak chochlik Haneh wiedziała, że ktoś musi to zrobić.  Przynieść klucz. Zamek jest w wielkim parku...
- Ruiny! - olśniło mnie. Ruiny pałacu hrabiego Karskiego, te, w których bawiłam się tyle razy... tak, wiedziałam już, czego chcą. Mam polecieć z Sylvanem do tych ruin i zdobyć jakiś klucz. Ale...
- A co chcecie otworzyć? - zapytałam.
Driada spojrzała na mnie smutnie.
- Nie otworzyć, kochanie. Zamknąć... 

*

...profesor Kajetan westchnął.
- Cóż, po prostu trzeba przejście zamknąć. Nieodwołalnie.
- Zaraz, zaraz - odezwał się Leszek. Siedział na wytartej, aksamitnej kanapie w bibliotece profesora, patrząc na siedzącego w fotelu staruszka i młodego mężczyznę w mundurze policjanta, stojącego u okna -  Chce mi pan wmówić, że w tych zdewastowanych ruinach znajduje się przejście, którym przenikają do nas złowrogie istoty z innego wymiaru? Które napadają ludzi w Kalinowie, podrzucają panu martwe psy, zaczarowały moją babcię i kto wie, co jeszcze mogą uczynić? I że my, właśnie my, mamy owe rzekome przejście zamknąć kluczem, który ma zdobyć moja siostra, a opis zamykania i otwierania przejścia znajduje się na ostatniej stronie księgi, którą...
- ... którą ukradła mi ta stara wiedźma Julia i jej Phooka, tak - odparł spokojnie staruszek, skinąwszy głową - Całkiem dobrze ujmujesz fakty. Teraz musimy odkraść moją stronicę manuskryptu.
- Chyba pan oszalał - szepnął Leszek. Co innego widywać halucynacje w postaci skrzatów, a co innego włamywać się do czyjegoś domu, zakradać w nocy do ruin pałacu, grożących zawaleniem i znajdujących się przy kościelnym cmentarzu i zamykać nieistniejące przejście do innych wymiarów magicznym, nieistniejącym kluczem. Nie wiedział, czy śmiać się, czy płakać. Zbliżała się noc, Ewki nie było, trzeba powiadomić policję... właśnie, policja! Policjant go uratuje. Zaraz wyśmieje tego zwariowanego dziadka, weźmie sprawy w swoje ręce...
- Spróbuję zdobyć dla pana tę stronę księgi - odezwał się Gracjan.
Leszek otworzył usta...

*

Szosa, biegnąca przez wieś dzieliła ją na połowy, starą i nową. Ale podział ten nie dotyczył pałacu: razem z przypałacowym parkiem zajmował potężną przestrzeń między, z jednej strony otoczony polami pegieerowskiej kukurydzy i ugorami, porośniętymi macierzanką i mnóstwem innych ziół. Z drugiej strony stare lipy, wiekowe kasztanowce, topole, klony dotykały niemal ogrodzenia kościoła i pobliskiego cmentarza. Dziesiatki wronich gniazd jak czarne narośle uczepione były częściowo uschłych konarów, ochrypłe krakanie zrosło się z widokiem zdziczałego parku i ogrodu. Pałac zaprojektowali architekci z rodu Marconich, niegdyś w neorenesansowym stylu, był potężny, miał ponad trzydzieści pokoi, zamkową kaplicę, trzy salony, salę bilardową, bibliotekę, balową salę z kryształowym sufitem... Kiedyś. Bo teraz straszył dziurami okien bez szyb, zdewastowanym dachem, odłupanymi posadzkami, częściowo rozebranymi ścianami, z których miejscowa ludność ochoczo pozyskiwała cegły na chlewy i garaże. Od zachodu do pałacu przylegała oficyna z kolumnowym portykiem; teraz kolumny przypominały odarte z marmurowego ciała kości potrzaskanego olbrzyma. Był też stary lamus z czterema wieżyczkami, ponoć dawna lodownia, były dwie bramy; tej od strony wsi strzegły dwa kamienne lwy o zadumanych pyskach. Osty, pokrzywy, lebioda i łopian były dworską strażą, podjazd zdobiły sterty żwiru i piasku, nawiezione przez miejscowy skład materiałów sypkich. Wydeptaną przez tubylców ścieżką dało się przejśc przez park, kierując ku kościołowi i cmentarnej bramie. To tu, na parafialnym cmentarzu znajdował się grobowiec rodziny Karskich, dawnych właścicieli; dwupoziomowy, z kaplicą na górze i właściwym grobowcem na dole, nakryty ziemnym kopcem na kształt kurhanu...

... Jasnowłosa dziewczyna zatrzymała się, po przejściu pałacowej bramy. Na chwilę zasłoniły ją  chwiejące się lebiody, a potem znikła, zupełnie, jakby rozpłynęła się w wieczornej mgle, wypełzającej spomiędzy zdziczałych zarośli. Stada wron poderwały się z wierzchołków drzew, kołując nad ruinami; nad wieżyczkami i blankami wschodził powoli rozdęty, pergaminowo żółty, jak stare kości, księżyc. Pełnia... nagle wrony ucichły, przepadając wśród drzew. Z wnętrza pałacu, ze zrujnowanego portyku wyłoniły się dwie ciemne postacie, przypominały kobiety w czarnych sukniach, ale przeświecało przez nie światło wschodzącego księżyca i nieco za bardzo szarpał je wiatr, zupełnie, jakby pod sukniami nie było ciała. Franciszek Jóźwiak, miejscowy pijaczek, który po rozstaniu z  dzielnicowym zaopatrzył się w sklepiku w wino marki Wino i  usadowił się w celu opróżnienia na murku dawnej kaplicy, wybałuszył oczy i odruchowo podniósł rękę, by się przeżegnać. 
- Ki diabeł...
Poczuł lodowate zimno na karku, ręka zastygła w pół gestu. Język skołowaciał mu, butelka wypadła z dłoni, roztrzaskując się o murek.  Ostro woniejący jabłkami i siarczanym zapachem płyn wsiąkał w trawy, spływając po zmurszałej cegle.
- Nabierajcie siły, jesteście mi potrzebne - głos wiły wydawał się dobywać z powietrza. Czarne postacie zafurkotały na lodowatym wietrze, szaty zwinęły się we wronie skrzydła i dwa milczące ptaszyska poszybowały ku leżącemu w trawach starcowi, by opaść po jego obu stronach, przybierając na powrót postać półprzezroczystych widm w trumiennych całunach. Obie zmory pochyliły się nad Franciszkiem...

*
- To są nietoperze! - wpatrywałam się ze zdumieniem w istoty, którym słudzy Jadeit zakładali uprzęże. Sylvan sprawdzał wiązania; miał na dłoniach ciemnozielone, zdobione rękawice. Tak, naszymi wierzchowcami miały być dwa nietoperze, ich błoniaste skrzydła lśniły w księżycowym świetle, gdy siedziały na gałęzi dębu.
- Będą się was słuchać, uprząż jest magiczna, polecenia możesz wydawać im w swoim języku, zaniosą was wprost do zamku. Dla zmylenia przeciwnika polecą całym stadem, odłączycie się, gdy będziecie blisko. - Jadeit patrzyła na nas, wyprostowana, dziwnie smutna - Posłuchaj, Εύα. Przejście znajduje się w zamku, ale klucz w grobowcu. Niestety,  tylko μάγισσα potrafi je zamknac i otworzyć, w dodatku naprawdę potężna. Nie powiem ci jak, bo nie wiem. I nie wiem, jak zdobyć klucz. Ale pomoże ci strażnik brązowych, μάγος Kajetan. Jeśli przybędziecie przed nim, zaczekajcie, ukrywajcie się. To pora Cienistych, noc, księżyc jest w pełni, mają wiele siły... będą walczyć... Cóż, cała nadzieja w was...
Znieruchomiałam.
- Nie rozumiem...
- Światy dzielą granice. Niekiedy robią się ... cienkie.  Cieniści wykorzystali naszą słabość, pozbawili nas  strażniczki,  uniemożliwili pomoc μάγος Kajetana... otworzą dzisiaj dla siebie przejście, jeśli go nie zamkniesz, wejdą tutaj... część już się przecisnęła, a ilu jeszcze to zrobi, nie wiem... to będzie klęska. Wyobraź sobie wiły, zmory, kikimory, porońce, wampiry czy wije, wędrujące tu swobodnie... No lećcie. Spróbujcie. Wierzę w was. Wszyscy wierzymy,
Εύα...

I wtedy zobaczyłam ich. Cały tłum, pod drzewem, w trawie, na gałęziach; świetliste faerki, chochliki, bożęta,  rusałki i małe driady, dziwożony i bagienniki, płanetniki i wodniki... widziałam siwobrodego starca w wieńcu z bluszczu na głowie, podpierającego się kosturem, na kosturze siedziała Akeelah i machała do mnie z przejęciem...

Sama nie wiedziałam, jak wgramoliłam się na swego nietoperza, wsuwając bose stopy w strzemiona i mocno chwytając lejce. Futerko miał mięciutkie jak aksamit, wydawało mi się, że śnię... a może śniłam?

- Naprzód! - Sylvan poderwał swego do lotu, w zupełnej ciszy, mój nietoperz w jednej sekundzie znalazł się w powietrzu, wzbijając w górę, ku świecącemu jak chiński lampion księżycowi. Skrzydełka zafurkotały za mną, położyłam je na plecach, wtulając się w niezwykłego wierzchowca...

Nad nami tańczyła noc. Lecieliśmy ku ruinom.