czwartek, 27 lutego 2014

Akela i faerki




Latałam. Jak pijany bąk, ale latałam! Przypominało to jazdę na rowerze bez trzymanki, w dodatku z zasłoniętymi oczyma. Myliła mi się góra z dołem, kierunki, ręce, nogi i skrzydła, ale stopniowo, minuta po minucie, a może godzina po godzinie – bo czas zwariował ze mną- wszystko się jakoś normowało. Zorientowałam się, że aby utrzymać odpowiednią pozycję wystarczy poruszać skrzydłami rytmicznie, jak wiosłami, że mogę sterować lot ciałem, które reaguje na najlżejsze wychylenie ręki czy nogi. Zgubiłam gdzieś buty, chciało mi się płakać, myślałam o niepojętych słowach chochlika, że babcia odeszła, że mam szuka jakiegoś zamku, klucza i kogoś przy jakimś starym dębie, kogoś, kto nazywa się Jadeit i Sylvan... Długo nie mogłam myśleć, bo najpierw trafiłam w eksadrę muszek, które dla mnie teraz były wielkości sporych gołębi, a potem goniła mnie zdezorientowana jaskółka, a potem wpadłam na drzewo czereśni. Zrozumiałam, że minęło tylko kilkadziesiąt sekund, a ja jestem już za ogrodem, za linią włoskich orzechów i lecę nad schodzącymi w stronę Dziada Lasku polami. Dziada Lasek! Wszyscy go tak nazywali, wybieraliśmy się tam z dziadziusiem po próchno do okadzania uli, gdy jeszcze żył i zajmował się pszczołami.

- Dlaczego Dziada Lasek? - zapytałam kiedyś babci. Jak zwykle, fuknęła na mnie:
- Bo mieszka tam straszny dziad i nie wolno ci tam chodzić. Zjada małe dzieci na śniadanie, a zagryza wścibskimi dziewczynkami na deser. A tak w ogóle, to widywano tam lisy, a lisy mogą być wściekłe. Nie szukaj kłopotów.
Niestety, szukanie kłopotów to chyba moja specjalność, bo teraz leciałam w tamtą stronę, oślepiało mnie wznoszące się słońce i łzy, czułam, jak moje nowe skrzydła słabną, a linia ciemnych drzew na horyzoncie nadal była bardzo daleka.
- Niżej, zwariowałaś? Chcesz stracić pyłek, albo trafić na Południcę? - głos, który rozległ się z mojej lewej strony znienacka sprawił, że przestraszyłam się, zamachałam gwałtownie skrzydłami, tracąc równowagę i pikując w dół, między kępy przytulii, jaskrów i lebiodki. Kiedy wyrównałam lot, ujrzałam obok siebie jasnowłosą, obdarzoną podobnymi skrzydłami dziewczynę w leciutkiej jak mgiełka sukieneczce, bosą i bardzo z siebie zadowoloną. Jej ramiona zdobiły zielone malunki, skomplikowane, jak koronka, takie same ornamenty zdobiły stopy w okolicach kostek. Leciała lekko, zgrabnie, czasem nawet obracała się na plecy, niczym pływak w wodzie, by zademonstrować swoją elegancję i wdzięk.
- Jak stracić pyłek? Jaki pyłek? - zapytałam zdezorientowana – I o co chodzi z tą Południcą?
- Urwałaś się z Drzewa? Pyłek, który masz na skrzydłach. Gorąco szkodzi mu, a bez pyłku nie polatasz, woda tak samo. Już małe faerki wiedzą, że nie latasz w południe, bo żar i Południce, nie latasz o świcie, bo rosa, płanetniki i wodniki, i nie latasz wieczorem i w nocy, bo luniaki i mgłowce cię dopadną, albo Phooki.

- To brzmi, jakbym była gatunkiem zagrożonym... - mruknęłam, uspokajając się. Latająca towarzyszka nie wyglądała na groźną. Ale jedno słowo w jej katalogu dziwnych istot mnie zaintrygowało. - Phooka?
- Wygląda jak kot. Ale to nie kot. Jest czarny i zjada dusze. Albo zaklina. Resztę też zjada, jakby co - dodała po namyśle, obracając się leniwie i wirując - Jestem  Akeelah, a ty co, nowa u zielonych?
- Zielonych? - nadal nie rozumiałam, choć słowa o kocie brzmiały groźnie.
Akeelah westchnęła.
- A potem mówią, że faerki są głupie... i fama się niesie. Nie, spokojnie. Podpuszczasz mnie, prawda? Testujesz, co wiem. Ale to żadna tajemnica, też należę do zielonych, zresztą, widać po skrzydłach, to nie zaklęcie iluzyjne. Mieszkamy w Leśnym Kwartale, blisko Dobroszka, ja pilnuję łąki przy polanie, a czasem zapuszczam się aż tutaj, pod ludzkie ogrody. Rzadko, ale dzisiaj Dobroszek mówi: leć Akelko, coś zimnem wieje, przy Wierzbowych Mgłach znaleźli martwego polewika, w dodatku to nie był nasz, a brązowy, musiano wysłać go z wieścią, ale nie dotarł. Sprawka Cienistych jak nic. No, to przedstawiłam ci się i wyjaśniłam, co tu robię, kolej na ciebie. Hm? - i istota, nazywająca siebie faerką, zatrzymała się w locie, splatając ręce na piersi. Była energiczna, podobała mi się, mówiła też chyba szczerze... postanowiłam więc zaryzykować. Bardziej już wpaść w kłopoty chyba nie mogłam, prawda?
Westchnęłam, zatrzymując się i lądując na gałęzi mijanego właśnie drzewa jarzębiny. Do Dziada Lasku, gdzie rosły dęby, było nadal tak bardzo daleko!
- Nie jestem tą, jak ty mówisz, faerką - mruknęłam - I nic nie wiem o zielonych, brązowych, niebieskich i jakich tam. Jestem człowiekiem! Moja babcia nazywa się Marianna i mieszka tam, w domu z ogrodem, ostatnim w wiosce - wskazałam ręką - Jakiś chochlik kazał mi coś połknąć i wyrosły mi skrzydła, zmniejszyłam się też i tyle... Wiem, że to brzmi jak bzdura, ale on twierdził, że mojej babci coś się stało, a ja mam ją zastąpić, poleciec do starego dębu, znaleźć kogoś kto nazywa się Jadeit i Sylvan, polecieć potem do jakiegoś zamku i zabrać klucz. I naprawdę nic nie rozumiem... i boję się. Jeszcze wczoraj nie wierzyłam w chochliki... a teraz rozmawiam z jakąś latającą wróżką i... i... - poczułam łzy w oczach i umilkłam, gapiąc się na własne bose stopy. Istota obok mnie milczała. Pewnie mi nie wierzyła. A może... może mi się śniła? Jak to wszystko? Na wszelki wypadek uszczypnęłam się w udo. Zabolało. Uniosłam głowę, spojrzałam w bok na swoją towarzyszkę i odkryłam, że złożyła ręce na piersiach i skłoniła mi się, wytrzeszczając oczy z czymś w rodzaju podziwu.
- Bądź pozdrowiona w naszym świecie, wnuczko Μαριάννα - oznajmiła z szacunkiem - Wybacz, że plotłam byle co i nazwałam cię głupią, przynajmniej w myślach. Jesteś nową μάγισσα i masz do spełnienia wielką misję, pomogę ci ja i cały mój ród, naturalnie. Teraz już rozumiem, że szykuje się coś wielkiego, skoro nawet nasza stara  μάγισσα nie dała rady. 
- Nic nie rozumiem... - nadal nie rozumiałam i chcialo mi się krzyczeć. Ale Akelah juz zerwała się do lotu, sfrunęła, leciutka i migocąca w słońcu, wskazując drogę.
- Zaprowadzę do Drzewa, a potem powiadomię Dobroszka, niech powiadomi Leszego! Zieloni muszą się obudzić, brązowi już to uczynili, skoro wysłali polewika. Czas, czas!
Mogłam domyślić się, że nie wytłumaczą mi niczego. Z babcią było tak samo. Zrezygnowana, wzbiłam się ciężko do lotu, zastanawiając się, kim jest do licha ten Dobroszek, Leszy, zieloni, brązowi, Cieniści, polewiki i faerki.  Jedno wiedziałam na pewno: jak wrócę, to pogadam z babcią na poważnie. Naprawdę!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz