czwartek, 27 lutego 2014

Jadeit i Sylwan

Drzewo było naprawdę wielkie. Kiedy zadarłam w górę głowę, jego korona przysłoniła całe niebo, a szum liści wydawał się szumem zielonego morza. I coś jeszcze; im bliżej byłam dębowego pnia, tym większy czułam spokój, mimo znużenia i lęku, wszystko odpływało ze mnie, a serce wypełniała błogość, zupełnie taka sama, jak wtedy, gdy budzimy się, jest pierwszy dzień wakacji i świeci słońce. Wokół drzewa trwał ruch - wyglądało to dość zabawnie, jakbym stała na skrzyżowaniu w mieście, takim naprawdę wielkim. Kogo tu nie było! Gromady latających faerek, zjeżdżające po gałęziach chochliki, w trawie wokół pnia roiło się od kudłatych stworzeń, ktoś ze skrzydłami nietoperza siedział na gałęzi i grał na fujarce, ktoś, podobny do przezroczystej dziewoi o jasnych oczach rozkładał jakieś płócienka i szale, na taczkach z liści ciągnięto stosy żołędziowych czapek. Oszołomiona nieco tą całą zbieraniną trzymałam się z tyłu, póki Akeelah nie pociągnęła mnie za rękę w górę, ku koronie drzewa.
- Auć! Ale parzysz! Chcesz widzieć Jadeit, ona będzie wewnątrz, powiedz, że przysyła cię μάγισσα Μαριάννα, to cię przepuszczą... mnie nie wolno! Lecę do Dobroszka, zaszczytem było cię poznać, Εύα! Może spotkamy się jeszcze, pamiętaj o Akeelah i wróżkowym ludzie!
Odleciała. Poczucie straty, które mnie ogarnęło, było tak silne, że przygryzłam usta, by się nie rozpłakać. Nie wiedziałam, co mam robić... nie znałam nikogo... nie myślałam, że...
- Czego tu szukasz, mała νεράιδα? - męski głos był poważny, niski, przyjemny dla ucha. Drgnęłam, cofając się o krok i omal nie spadłam w dół z krawędzi dziupli, na której stanęłam, ale mocna dłoń schwyciła mnie za przedramię i pociągnęła, zapewniając równowagę. Stał przede mną wysoki, ciemnowłosy, młody mężczyzna, ubrany w coś, co wydawało mi się strojem, znanym z historycznych filmów i książek, takim, jaki nosili rycerze. Naprawdę, miał nawet miecz u pasa! Gapiłam się na niego, przewyższał mnie o dobre dwie głowy, a on tymczasem z zainteresowaniem oglądał swoją dłoń, którą mnie wcześniej schwycił.
- Ciekawe - mruknął, ruszając palcami, jakby sprawdzając, czy działają - Taka moc, u faerki? Omal mi dym z uszu nie poszedł... jesteś z Leśnego Kwartału? Czy może przywędrowałaś tu z Ruin?
Odetchnęłam. Kolejny, który myśli, że wie o mnie wszystko. I niczego nie wyjaśnia.
- Jestem Ewa,  wnuczka Marianny - oznajmiłam - I szukam kogoś, kto nazywa się Jadeit i Sylvan.
Skłonił się.
- Do usług, choć nie wiem, odkąd to małe μάγισσα udają faerki i przylatują do nas na skrzydłach. Ja jestem Sylvan, a do Jadeit cię zaprowadzę, choć niech mnie mamuny popieszczą, jeśli wiem, o co ci chodzi i po co ci moja skromna osoba. A czemu stara μάγισσα nie przyszła sama, jak zawsze?
Aha, więc babcia tu przychodziła? Warte zapamiętania.  Przygryzłam usta.
- Ona... ona odeszła. Tak mówił chochlik Haneh. On dał mi... jajo skrzydlaka, żeby wyrosły mi skrzydła. I wysłał tu, do was. Mówił, że mam się dostać z wami do jakiegoś zamku po klucz, bo pojawiła się wiła i...
- Haneh - strażnik wypowiedział to imię z miną, jakby rozbolały go zęby - Słowo honoru, gdyby się tu zjawił, słono by zapłacił za ostatnie figle... ale skoro mówisz... choć to brzmi fantastycznie... powtórz to Jadeit, μάγισσα. Ona zadecyduje, ja jestem tylko dydkiem.
Przeciągnął dłonią po bujnej czuprynie, skłonił się przede mną z kurtuazją i zaprowadził do wnętrza dębowej dziupli. Czułam się jak we śnie, idąc szerokim korytarzem, ku pachnącej próchnem i zielenią platformie. Ledwie stanęłam na niej, tuż obok swego przewodnika - swoją drogą co to dydek czy dydko? Jakiś leśny strażnik drzew, czy co? Żałowałam, że nie czytałam tylu książek, co Leszek.   Na pewno to było gdzieś napisane. No więc, ledwie stanęłam, platforma gwałtownie runęła w dół, wiatr poderwał mnie, z tymi skrzydłami byłam lekka jak piórko, ale silna dłoń dydka usadziła mnie na miejscu. Znów syknął ze zdumieniem, jakby mój dotyk go parzył. A ja krzyczałam wniebogłosy, bo platforma pod nami pędziła jak żywa, opadając, zakręcając, jak najfantastyczniejsza deska surfingowa świata, trzymałam się Sylvana z całych sił, moje skrzydła trzepotały...
- Jakim cudem... to się mieści... w drzewie?!
Mój głos ginął w świście pędu.
- Przecież... wszystkie drzewa... są jednym... drzewem! - trzymał mnie mocno, stojąc stabilnie, na rozstawionych nogach, skrzydła kuliły mi się ze strachu, a wokół i nad głową pędził brąz, zieleń, jakieś dziwne akwedukty, jakby z kory, jakieś filary, kolumny, pędziliśmy gigantycznymi halami, pełnymi wiotkich, przezroczystych postaci, pachniało ziemią, drzewem, aż nagle pęd ustał, wiatr ścichł i zabłysło światło. Sylvan puścił mnie i w zadumie spojrzał na swoje dłonie.
- Kupię sobie rękawice - westchnął. Całe wnętrze dłoni miał różowe i oparzone. Ze zdumieniem dotknęłam swego przedramienia. Dla mnie było chłodne! Rozejrzałam się wokoło.



Staliśmy w czymś, co wyglądało na przedsionek jakiejś świątyni. Widziałam takie strzeliste kolumny, gdy zwiedzaliśmy gotycki kościół, ale te były z żywego drzewa, a ich szczyty splatały się z gałęzi w skomplikowany, jakby ażurowy sufit. Nasze kroki były niesłyszalne, skierowaliśmy się w stronę drzwi, zza których padało światło. Dwóch strażników, podobnych do Sylvana, odsunęło się na bok - trzymali broń, o której wiedziałam, że nazywają ją halabardami. Odrzwia były kute, czy splecione z  jakichś pędów, szłam między nimi, czując się drobna i krucha, kierując się ku tronowi - bo był tam tron, stojący na podium, a na tronie siedziała kobieta o całkiem zielonych włosach, długich, aż do bioder, w sukni jak jakaś księżniczka, obejmując splecionymi dłońmi szczupłe kolana. Uniosła dłoń i ci, co ją otaczali, odeszli, szliśmy ku niej z Sylvanem całkiem sami, a potem on się zatrzymał i stanęłam przed nią, lekko zadzierając głowę. Moje policzki były brudne od rozmazanych łez, stopy bose, koszula rozerwana przez skrzydła, dżinsowe ogrodniczki splamione na kolanach sokiem porzeczek, włosy rozczochrane i splątane. Patrzyłam - była taka piękna, taka niezwykła, patrzyła na mnie, jakby rozumiała wszystko. Kim jesteś, chciałam zapytać, a zamiast tego stałam tylko i milczałam.
- Tak mi przykro, kochanie - powiedziała miękko - To ciężkie brzemię... bardzo szanowałam i lubiłam twoją babcię.
- Wszyscy mówicie o babci... same tajemnice! - wyrzuciłam z siebie w żalu i złości, której nie rozumiałam - Co z nią? Co się stało? Widziałam ją rano! Wszystko było dobrze! Co tu się dzieje, czemu mówicie zagadkami, ja... - i nagle urwałam, bo się rozpłakałam.
Jadeit wstała z tronu, suknia spłynęła wokół niej jak zielona fala, po czym podeszła do mnie i dopiero wtedy zobaczyłam, że coś trzyma w dłoni.
- To... góralski domek babci! Zawsze stał na etażerce w ich saloniku, skąd go masz, dlaczego? W studni był chowany pierścionek babci z bursztynkiem!
- Wyjmij go, Εύα. Po prostu przyszedł czas.
Podeszłam. Drewniany domek, drewniana studzienka z drewnianym żurawiem, bawiłam się tym setki razy, drzwi domku otwierały się, dach też się zdejmował. "Pamiątka z Zakopanego", głosił wypalony na podstawce napis. Sięgnęłam do studni i wyjęłam dwoma palcami pierścionek, po czym oniemiałam. Zamiast taniego bursztynka w prostej, posrebrzanej oprawie na mojej dłoni leżał iskrzący się zielenią pierścień ze szmaragdem, cyzelowany, subtelny, królewski...
- Włóż go.
- To był bursztyn...
- Nadal nim jest, w twoim świecie. Tutaj jest szmaragdem. To prawdziwe odbicie. My nie rzucamy cieni, sięgamy głębiej, do prawdziwych kształtów rzeczy. Opowiedz mi wszystko, proszę. Nie pomiń niczego, nawet tego, co wydaje ci się nieważne lub głupie. 
Drewniany domek zniknął z jej dłoni, a ja patrzyłam na pierścionek na swoim palcu - pasował idealnie, a przecież w domu przymierzałam go wielokroć i zawsze się zsuwał z moich chudych jak patyki palców. A potem usiadłyśmy na stopniu tego wspaniałego tronu i opowiedziałam jej wszystko. O chochlikach, kradzeniu jajek, wile, czarodzieju, księdze, kobiecie z kotem, o wyrośnięciu skrzydeł i locie tutaj, wróżce Akeeli, dębie i słowach chochlika o zamku i kluczu. I o tym, że nic nie wiem i nic nie rozumiem. I umilkłam, naprawdę zmęczona. Miałam dziewięć lat i pokażcie mi drugą osobę, która w jeden dzień była dziewczynką, potem wróżką, latała, wędrowała po drzewach i spotykała dziwne stworzenia i driady - bo rozumiałam już, że Jadeit jest driadą, może nawet najważniejszą z driad w całym lesie. Skoro dąb był tak stary i ważny, to nie mogło być inaczej, prawda?
Jadeit milczała chwilę, gładząc moją dłoń. Nie wydawało się, że ją parzy.
- Musisz zrozumieć, że wasz ludzki świat jest tylko jedną z wielu warstw... nakładają się na siebie, jak łuski na cebuli. Niektóre są prawdziwsze, inne są odbiciami, inne tylko cieniami... ale wszystkie są jednym, pełną całością razem...  μάγισσα, takie jak twoja babcia, czy ty, wędrują między nimi swobodnie, są jeszcze inni, którzy to czynią... reszta trzyma się swoich "warstw", nazwijmy je królestwami. Trzeba pilnować równowagi, porządku. Są tacy jakby... ambasadorzy. Μαριάννα była jednym z nich, pilnowała interesów nas, zielonych. Trzymamy się z dala od ludzi. Ale czasem potrzebujemy pomocy. Tu blisko przechodzi granica świata brązowych, ci są bliżsi wam... no i są Cieniści. Nie powinni tu być, ciągle szukają przejść, psują bramy. Szerzą chaos. Z tego, co mówisz, widać, że coś się święci.
- A zamek? Klucz? O co chodzi? - wtrąciłam się. Nie wszystko rozumiałam, byłam zmęczona. Pierścień wydawał mi się ciężki, a gdy chciałam go zsunąć, okazało się to niemożliwe, jak gdyby zacisnął się lekko. Westchnęłam.
- O wnętrze świata - cebuli. Wejście do wielu światów. Ale o tym porozmawiamy jutro. Teraz potrzebujesz snu.
Wstała i klasnęła w ręce.
- Nie mogę, chochlik mówił, że trzeba zdążyć przed wieczorem, że babcia, że wiła... - język mi się plątał, powieki same opadały. Sylvan podszedł i złapał mnie na ręce, gdy upadałam.
- Rękawice - mruknął z rezygnacją do driady - Zamawiam kilka par czarownicoodpornych rękawic, pamiętaj...

Zaniesiono mnie gdzieś, rozebrano, położono do łóżka, pachnącego liśćmi, jesienią, wrzosem, a zarazem zawilcami, wiosną, mchem i śniegiem. Wszystko wydawało się tu możliwe.
- Nie martw się o czas, zielone państwa są starsze, niż ziemskie imperia, czas płynie w sokach drzew, wrasta w ich korzeniach, jest tkanką ich liści, źródłem i kresem, początkiem i końcem, mała μάγισσα... - szeptał ktoś. - Wszystko będzie dobrze. Wyrosną nowe pędy, gdy stary pień obróci się w nicość... wszystko będzie dobrze...
...zasnęłam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz