czwartek, 27 lutego 2014

Magiczna podróż


To był zupełnie inny dom, niż domek babci. Leszek przez chwilę poczuł się jak w muzeum i to woskowych figur. Wszystko było idealnie czyste, wyszorowane, nieruchome. Pani Julia zaprowadziła ich do saloniku, zastawionego starymi meblami, gdzie szydełkowe serwetki gościły na sobie stada porcelanowych figurek. Kanapy miały pokrowce, a pokrowce białe, płócienne zagłówki. Żadnego kwiatka w doniczce, na etażerce kilka książek, szklany wazonik, na ścianie wyblakłe sztychy, przedstawiające jakiś nadmorski krajobraz nad etażerką, jakieś dyplomy w ramkach, retuszowane zdjęcie dziewczynki z warkoczykami, o zaciśniętych ustach. Podłoga, pomalowana na brązowo olejną farbą lśniła. Ściany też były brązowe. W kącie kaflowy piec. Nie wyglądało to na dom czarownicy, wcale. Złapał się na myśli, że szuka jakichś okultystycznych symboli, kruczej czaszki, mrocznych rekwizytów... Nonsens. Wyglądało na to, że pani Julia była miłą, starszą panią, a jej sąsiad, profesor Kajetan miał bzika.  Wzdrygnął się, żałując, że tu przyszli, ale było już za późno.
- No więc? - zapytała, siadając na brzegu twardego krzesła i składając pomarszczone dłonie na podołku - Co mam podpisać?
- Protokół. Zeznanie. Zgłosiła pani, że w dniu 15 lipca do pani domu włamano się i zażądała pani policyjnej ochrony. Co takiego ukradziono? - Gracjan wyjął ze skórzanej teczki plik kartek - Pozwoli pani, że spiszę dane, potrzebuję też podpisu...
Obserwuj, patrz, mówił profesor. Gdy zadał pytanie o to, co ukradziono, oczy staruszki na moment zatrzymały się na nadmorskim widoczku na ścianie. Potem przeniosła bladobłękitne spojrzenie na twarz młodego człowieka.
- Ach - odparła spokojnie - Ta sprawa... wycofuję skargę. Nic nie ukradziono. Wydawało mi się, zostawiłam okno otwarte i kot musiał wskoczyć, strącić doniczkę... widział pan kota. Czy jeszcze coś? Szkoda cennego czasu władzy na urojenia starszej pani.
Teraz patrzyła na Leszka. Ten nagle poczuł się jak uczniak, przyłapany na ściąganiu. Nerwowo wsunął dłonie w kieszenie i nagle zamarł, wyczuwając coś ruszającego się pod palcami. Mamo... mysz? Miał w kieszeni mysz? Nawet oddech wstrzymał i zbladł lekko.
- Powiadasz, że twoja siostra zginęła? - życzliwie  odezwała się doń staruszka - Poznałam ją, małe, ciekawskie stworzenie... może poszła się bawić do pałacu albo nad stare silosy... tam bywa dość niebezpiecznie. Sprawdźcie tam. A może już wróciła do domu, podczas, gdy tu siedzicie? Dziękuję za troskę, panie władzo, ale chyba nic nie mam do powiedzenia.
Gracjan był wyraźnie zawiedziony. Mimo to odrzekł:
- Proszę jednak o dowód osobisty, muszę spisać dane, zgłoszenie było, nawet jeśli zostało wycofane.
Pani Julia podniosła się z wyraźną niechęcią i wyszła do sąsiedniego pokoju przez malowane biało drzwi z wykrochmaloną firanką. Ledwie znikła, kieszeń Leszka wybrzuszyła się i wyjrzał z niej mały, rozczochrany i zasapany Pokuć. Mimo krągłego brzuszka z niebywałą zwinnością zeskoczył na podłogę i popędził ku etażerce, by wspiąć się na półkę i zniknąć tam. W samą porę, bo staruszka wróciła i podała policjantowi żądany dokument. Wyciągnął długopis i zaczął uzupełniać rubryki w swoich papierach, a  Julia tymczasem ze zmarszczonym lekko czołem stała przy stole, z irytacją stukając o biodro palcami.
- Dziękuję - policjant podał jej w końcu dowód - Na drugi raz proszę nie niepokoić nikogo bez powodu. Sporo mamy ostatnio spraw... a o psich zwłokach, podrzuconych sąsiadowi nic nie wie pani?
- Nic - odparła - Nie utrzymujemy kontaktów towarzyskich.
Uchyliła drzwi, wskazując im drogę wyjścia. Nagle na zewnątrz, w ogrodzie, dał się słyszeć wściekły koci wrzask. Staruszka drgnęła i ruszyła szybko do ganku, by wyjrzeć, Gracjan za nią.
- Pokuć! - szepnął pobladły Leszek, widząc, jak malec pomyka po etażerce ku widoczkowi na ścianie. Wskoczył nań, ramka się zakołysała, a potem skrzat wyciągnął zza tylnej ścianki złożoną kartkę papieru, posykując i dmuchając na palce:
- Wciórności... mocne zaklęcie łochronne, jak skurcybyk! Tsymoj, som byś rady nie dał wziońć, to siem wybrał z tobom! Prędziuśko do bramki, bo jak wiedźma łobacy, ześmy zabrali... - rzucił Leszkowi złożony w czworo kartonik i już przemykał między nogami policjanta... i nagle znikł. Chłopak odruchowo wsunął kartkę do kieszeni, idąc za gospodynią i towarzyszem, w głowie miał zupełny mętlik. W ogrodzie tymczasem panowało pandemonium. Czarny kot wrócił i próbował iść ku domowi, ale za każdym stąpnięciem po ścieżce syczał, prychał i miauczał, sierść mu się najeżyła, był też większy niż poprzednio, oczy jarzyły mu się szkarłatem. Spojrzał na Leszka i Gracjana... Nagle trawa zafalowała i wyskoczyła z niej maleńka postać. Kot zrezygnował z prób dojścia do domu i swojej pani i rzucił się ku Pokuciowi, ale ten co sił w krótkich nóżkach pędził już do furtki. Kocia łapa dosięgła go w wyskoku; Leszek dałby głowę, że pazury kota i jego ciało wydłużyło się, wyciągnęło, tracąc kontury, by złapać skrzata.
- Ucieka... - głos Pokucia urwał się, gdy Phooka chwycił go w pysk i znikł z nim w zaroślach. Gracjan pociągnął chłopaka za rękaw, w kilku krokach byli przy bramce, jarzębina zachrzęściła pod butami obu. Staruszka zrobiła krok na chodnik i cofnęła się gniewnie. Coś krzyknęła za nimi, ale już nie słyszał.  Już byli za bramką, Leszek poczuł wilgoć pod powiekami i skurcz serca na wspomnienie ginącego w kociej paszczy skrzata. Wsunął dłoń do kieszeni...
- Wszystko na darmo -  mruknął Gracjan, rozczarowany.
- Mam tę... kartkę... - Leszek spojrzał na niego, przełykając ślinę, młody policjant spojrzał nań z niedowierzaniem... a wtedy zza zakrętu pyrkocząc i prychając, wyłonił się stary volkswagen garbus, a z okienka wychylił się profesor Kajetan, machając ręką.
- Wsiadajcie!
To było najszybsze wsiadanie w historii życia Leszka, w jednym momencie był już w środku, Gracjan zajął miejsce obok profesora, z przodu, samochód ruszył z piskiem opon.... i zatrzymał się. Przy furtce pojawiła się rozgniewana staruszka.
- Cajetan!!
- Do zobaczenia, Julio, bądź zdrowa! - zamruczał profesor, wspierając dłonie na kierownicy i mamrocząc coś do siebie. Wnętrze garbusa wypełniło złotobrązowe światło, silnik zawarczał i auto ruszyło... unosząc się lekko nad powierzchnią drogi.
- Profesorze... mam tę kartkę, ale Pokuć... - Leszek zagryzł wargi.
- Wiem, wiem...- poważnie, pospiesznie rzucił przez ramię profesor - Moja wina... pytał mnie, czy może pójść, pozwoliłem... sami nie przełamalibyście ochronnych zaklęć, domowe skrzaty przenikają, gdzie chcą. Niestety, Phooka dopadł go na posesji Julii, więc żadne z królestw nie może mieć pretensji. Bardzo mi przykro, Leszku... twoja babcia mnie zabije. A kartkę oddasz mi, gdy tylko dojedziemy.
- A dokąd jedziemy? - odezwał się Gracjan, z niedowierzaniem wyglądający oknem. Naprawdę unosili się nad drogą...




- No cóż, mój król wyznaczył mi spotkanie... mam się z czego tłumaczyć.
- Król? - zapytali Leszek z Gracjanem równocześnie.

Dopiero teraz chłopiec zauważył, że profesor ma na sobie dziwną, haftowaną czapeczkę, a samochód jest pełen bagaży.
- Dostałem odwołanie - westchnął Kajetan - Teraz królestwo brązowych będzie reprezentował nowy czarodziej. Jeśli twoja babcia nie wyzdrowieje, was czeka to samo. Nasza nieudolność spowodowała, że Cieniści są silniejsi jak nigdy dokąd. Grozi nam otwarcie bramy... chyba, że twoja siostra zdobędzie...
- Patrz... patrz, profesorze! Patrzcie! - wykrztusił Leszek, pokazując coś za okienkiem samochodu i przerywając Kajetanowi w pół słowa.
Po nocnym niebie pędziły skrzydlate cienie.
- Latawice... Julia musiała je wysłać za nami...
Samochód zatrząsł się, zadygotał. Czarne cienie opadły na niego, pokrywając szczelnym kokonem...
... i wtedy usłyszeli muzykę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz