czwartek, 27 lutego 2014

Pałac i nietoperze



Wiecie, jak to jest, obudzić się i stwierdzić, że śni się dalej? Usiadłam przez chwilę, wpatrując się w coś nad sobą, co przypominało zielony baldachim z liści, dopiero potem zdałam sobie sprawę, że tak, to są liście, a ja jestem w wielkim łożu, jakby w całości utworzonym ze splecionych gałęzi. Skrzydła, które we śnie złożyły mi się wzdłuż ciała, poruszyły się, gdy wstawałam, a ja poczułam głód, tak silny, aż zabolało mnie w żołądku. To skrzydlaty symbiont dawał znak, że potrzebuje posiłku.
- Owoce, jagody, woda, ziarna traw, orzechy - usłyszałam od progu i do mojej izby weszła znajoma mi już postać. Sylvan, tym razem bez zbroi, w zielonej tunice, z długimi włosami związanymi w kuc nad karkiem. Moje ubranie gdzieś znikło, a ja miałam na sobie mieniącą się, zieloną sukienkę, podobną do tej, jaką nosiła Akeelah. Patrzył na mnie z czymś w rodzaju troski, jakby się martwił. Powód zmartwienia okazał się już wkrótce, ledwie skończyłam posiłek.
- Wyruszamy, mała μάγισσα.
Kiedy nazywa was "małą" istota wielkości pudełka zapałek, ogarnia człowieka dziwne uczucie, Fakt, że ja byłam teraz mniejsza niż on, nic tu nie zmieniał. Czułam się człowiekiem!
- Wyruszamy gdzie? I po co? - zamrugałam oczyma, próbując zrobić coś z włosami. Poczułam swędzenie na nadgarstku, obejrzałam swoją rękę i zauważyłam zielone kropki. Skóra mi zieleniała!
- Sylvan zabierze cię do zamku, Εύα - odezwała się pani Jadeit, stając w progu. Niosła coś, co wyglądało na parę rękawic i lejc. Podała je wojownikowi, także uprząż. Zaciekawiło mnie,  jakie stworzenie nosi na sobie takie skomplikowane paski i paseczki? - Będzie cię też chronić, walczyć dla ciebie i w razie czego możesz polegać na nim, że zrobi, co w jego mocy, by się wam udało.
- Udało co? - nadal nie rozumiałam. Spojrzałam na swój nadgarstek; zielone kropki stawały się już ornamentem, takim samym, jaki zdobił dłonie i stopy wróżek. Wyglądał jak tatuaż! Przyglądałam mu się z niezdrową fascynacją, jakoś nie mogłam skupić się na słowach driady, aż ta w końcu podeszła do mnie i położyła mi ręce na ramionach.
- Zamek i klucz, pamiętasz? Nawet tak chaotyczna istota jak chochlik Haneh wiedziała, że ktoś musi to zrobić.  Przynieść klucz. Zamek jest w wielkim parku...
- Ruiny! - olśniło mnie. Ruiny pałacu hrabiego Karskiego, te, w których bawiłam się tyle razy... tak, wiedziałam już, czego chcą. Mam polecieć z Sylvanem do tych ruin i zdobyć jakiś klucz. Ale...
- A co chcecie otworzyć? - zapytałam.
Driada spojrzała na mnie smutnie.
- Nie otworzyć, kochanie. Zamknąć... 

*

...profesor Kajetan westchnął.
- Cóż, po prostu trzeba przejście zamknąć. Nieodwołalnie.
- Zaraz, zaraz - odezwał się Leszek. Siedział na wytartej, aksamitnej kanapie w bibliotece profesora, patrząc na siedzącego w fotelu staruszka i młodego mężczyznę w mundurze policjanta, stojącego u okna -  Chce mi pan wmówić, że w tych zdewastowanych ruinach znajduje się przejście, którym przenikają do nas złowrogie istoty z innego wymiaru? Które napadają ludzi w Kalinowie, podrzucają panu martwe psy, zaczarowały moją babcię i kto wie, co jeszcze mogą uczynić? I że my, właśnie my, mamy owe rzekome przejście zamknąć kluczem, który ma zdobyć moja siostra, a opis zamykania i otwierania przejścia znajduje się na ostatniej stronie księgi, którą...
- ... którą ukradła mi ta stara wiedźma Julia i jej Phooka, tak - odparł spokojnie staruszek, skinąwszy głową - Całkiem dobrze ujmujesz fakty. Teraz musimy odkraść moją stronicę manuskryptu.
- Chyba pan oszalał - szepnął Leszek. Co innego widywać halucynacje w postaci skrzatów, a co innego włamywać się do czyjegoś domu, zakradać w nocy do ruin pałacu, grożących zawaleniem i znajdujących się przy kościelnym cmentarzu i zamykać nieistniejące przejście do innych wymiarów magicznym, nieistniejącym kluczem. Nie wiedział, czy śmiać się, czy płakać. Zbliżała się noc, Ewki nie było, trzeba powiadomić policję... właśnie, policja! Policjant go uratuje. Zaraz wyśmieje tego zwariowanego dziadka, weźmie sprawy w swoje ręce...
- Spróbuję zdobyć dla pana tę stronę księgi - odezwał się Gracjan.
Leszek otworzył usta...

*

Szosa, biegnąca przez wieś dzieliła ją na połowy, starą i nową. Ale podział ten nie dotyczył pałacu: razem z przypałacowym parkiem zajmował potężną przestrzeń między, z jednej strony otoczony polami pegieerowskiej kukurydzy i ugorami, porośniętymi macierzanką i mnóstwem innych ziół. Z drugiej strony stare lipy, wiekowe kasztanowce, topole, klony dotykały niemal ogrodzenia kościoła i pobliskiego cmentarza. Dziesiatki wronich gniazd jak czarne narośle uczepione były częściowo uschłych konarów, ochrypłe krakanie zrosło się z widokiem zdziczałego parku i ogrodu. Pałac zaprojektowali architekci z rodu Marconich, niegdyś w neorenesansowym stylu, był potężny, miał ponad trzydzieści pokoi, zamkową kaplicę, trzy salony, salę bilardową, bibliotekę, balową salę z kryształowym sufitem... Kiedyś. Bo teraz straszył dziurami okien bez szyb, zdewastowanym dachem, odłupanymi posadzkami, częściowo rozebranymi ścianami, z których miejscowa ludność ochoczo pozyskiwała cegły na chlewy i garaże. Od zachodu do pałacu przylegała oficyna z kolumnowym portykiem; teraz kolumny przypominały odarte z marmurowego ciała kości potrzaskanego olbrzyma. Był też stary lamus z czterema wieżyczkami, ponoć dawna lodownia, były dwie bramy; tej od strony wsi strzegły dwa kamienne lwy o zadumanych pyskach. Osty, pokrzywy, lebioda i łopian były dworską strażą, podjazd zdobiły sterty żwiru i piasku, nawiezione przez miejscowy skład materiałów sypkich. Wydeptaną przez tubylców ścieżką dało się przejśc przez park, kierując ku kościołowi i cmentarnej bramie. To tu, na parafialnym cmentarzu znajdował się grobowiec rodziny Karskich, dawnych właścicieli; dwupoziomowy, z kaplicą na górze i właściwym grobowcem na dole, nakryty ziemnym kopcem na kształt kurhanu...

... Jasnowłosa dziewczyna zatrzymała się, po przejściu pałacowej bramy. Na chwilę zasłoniły ją  chwiejące się lebiody, a potem znikła, zupełnie, jakby rozpłynęła się w wieczornej mgle, wypełzającej spomiędzy zdziczałych zarośli. Stada wron poderwały się z wierzchołków drzew, kołując nad ruinami; nad wieżyczkami i blankami wschodził powoli rozdęty, pergaminowo żółty, jak stare kości, księżyc. Pełnia... nagle wrony ucichły, przepadając wśród drzew. Z wnętrza pałacu, ze zrujnowanego portyku wyłoniły się dwie ciemne postacie, przypominały kobiety w czarnych sukniach, ale przeświecało przez nie światło wschodzącego księżyca i nieco za bardzo szarpał je wiatr, zupełnie, jakby pod sukniami nie było ciała. Franciszek Jóźwiak, miejscowy pijaczek, który po rozstaniu z  dzielnicowym zaopatrzył się w sklepiku w wino marki Wino i  usadowił się w celu opróżnienia na murku dawnej kaplicy, wybałuszył oczy i odruchowo podniósł rękę, by się przeżegnać. 
- Ki diabeł...
Poczuł lodowate zimno na karku, ręka zastygła w pół gestu. Język skołowaciał mu, butelka wypadła z dłoni, roztrzaskując się o murek.  Ostro woniejący jabłkami i siarczanym zapachem płyn wsiąkał w trawy, spływając po zmurszałej cegle.
- Nabierajcie siły, jesteście mi potrzebne - głos wiły wydawał się dobywać z powietrza. Czarne postacie zafurkotały na lodowatym wietrze, szaty zwinęły się we wronie skrzydła i dwa milczące ptaszyska poszybowały ku leżącemu w trawach starcowi, by opaść po jego obu stronach, przybierając na powrót postać półprzezroczystych widm w trumiennych całunach. Obie zmory pochyliły się nad Franciszkiem...

*
- To są nietoperze! - wpatrywałam się ze zdumieniem w istoty, którym słudzy Jadeit zakładali uprzęże. Sylvan sprawdzał wiązania; miał na dłoniach ciemnozielone, zdobione rękawice. Tak, naszymi wierzchowcami miały być dwa nietoperze, ich błoniaste skrzydła lśniły w księżycowym świetle, gdy siedziały na gałęzi dębu.
- Będą się was słuchać, uprząż jest magiczna, polecenia możesz wydawać im w swoim języku, zaniosą was wprost do zamku. Dla zmylenia przeciwnika polecą całym stadem, odłączycie się, gdy będziecie blisko. - Jadeit patrzyła na nas, wyprostowana, dziwnie smutna - Posłuchaj, Εύα. Przejście znajduje się w zamku, ale klucz w grobowcu. Niestety,  tylko μάγισσα potrafi je zamknac i otworzyć, w dodatku naprawdę potężna. Nie powiem ci jak, bo nie wiem. I nie wiem, jak zdobyć klucz. Ale pomoże ci strażnik brązowych, μάγος Kajetan. Jeśli przybędziecie przed nim, zaczekajcie, ukrywajcie się. To pora Cienistych, noc, księżyc jest w pełni, mają wiele siły... będą walczyć... Cóż, cała nadzieja w was...
Znieruchomiałam.
- Nie rozumiem...
- Światy dzielą granice. Niekiedy robią się ... cienkie.  Cieniści wykorzystali naszą słabość, pozbawili nas  strażniczki,  uniemożliwili pomoc μάγος Kajetana... otworzą dzisiaj dla siebie przejście, jeśli go nie zamkniesz, wejdą tutaj... część już się przecisnęła, a ilu jeszcze to zrobi, nie wiem... to będzie klęska. Wyobraź sobie wiły, zmory, kikimory, porońce, wampiry czy wije, wędrujące tu swobodnie... No lećcie. Spróbujcie. Wierzę w was. Wszyscy wierzymy,
Εύα...

I wtedy zobaczyłam ich. Cały tłum, pod drzewem, w trawie, na gałęziach; świetliste faerki, chochliki, bożęta,  rusałki i małe driady, dziwożony i bagienniki, płanetniki i wodniki... widziałam siwobrodego starca w wieńcu z bluszczu na głowie, podpierającego się kosturem, na kosturze siedziała Akeelah i machała do mnie z przejęciem...

Sama nie wiedziałam, jak wgramoliłam się na swego nietoperza, wsuwając bose stopy w strzemiona i mocno chwytając lejce. Futerko miał mięciutkie jak aksamit, wydawało mi się, że śnię... a może śniłam?

- Naprzód! - Sylvan poderwał swego do lotu, w zupełnej ciszy, mój nietoperz w jednej sekundzie znalazł się w powietrzu, wzbijając w górę, ku świecącemu jak chiński lampion księżycowi. Skrzydełka zafurkotały za mną, położyłam je na plecach, wtulając się w niezwykłego wierzchowca...

Nad nami tańczyła noc. Lecieliśmy ku ruinom.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz