Nad nami i ponad nami pędziła noc, przesuwały się cienie obłoków,
cienie drzew. Najpierw miałam zamknięte oczy, a potem pomyślałam, że
drugiego takiego widoku mogę nie zobaczyć nigdy w życiu, prawda? Więc
otworzyłam je, akurat na czas, by zobaczyć, że nietoperz Sylvana wzbija
się wyżej, pędzi nad ogrodem babci, ciemną linią włoskich orzechów,
pikuje ku polom buraków cukrowych, posrebrzanych blaskiem jak liście
mandragor. Przed nami, w dali, wbijał się w niebo jak czarnosrebrny
obelisk, komin opustoszałej cukrowni. Jak przyciągana hipnotyczną siłą,
wpatrzyłam się w niego, a mój nietoperz, posłuszny moim myślom i
dłoniom, skręcił ku tej osobliwości.
- W bok, omiń! Nie tam!
Głos Sylvana zabrzmiał w mojej głowie dziwnie pusto, słabo.
- Nie tam, Εύα! Nocnice!
Byłam
coraz bliżej, patrzyłam, jak z komina spłynęły srebrzyste iskry, jak
mieniąca się mgła. Jaki był olbrzymi! Otworzyłam usta w podziwie, lejce
wypadły mi z dłoni, gdy nagle zmartwiałam - srebrzysty woal iskier
oderwał się z komina, ruszając ku mnie, przybierając kształt ni to
chmury, ni to ptaka...
Ktoś
szarpnął moje lejce - to była wyciągnięta dłoń Sylvana, który
ekwilibrystycznie, niemal do dołu głową wisząc w uprzęży, zapikował ku
mnie, wyrywając mnie z transu i budząc zahipnotyzowanego nietoperza.
Inne nietoperze ze stada ruszyły ku srebrzystej zjawie, atakując ją i
strasząc gwałtownym machaniem skrzydeł.
-
Uciekaj, leć, nie pogonią za nami, są terytorialne! Na ręce Jadeit,
rusz się, dziewczyno! Chcesz przegrać, jeszcze zanim walka się zaczęła? -
gniewny, pełen emocji i determinacji głos...
...
Srebrny pył był już blisko, jak rój świetlistych os, formowały się w
nim pełne uciechy usta, widmowe ręce wyciągały się ku mnie...
...
i runęliśmy w dół, w sam czas, smagnął mnie ból, poczułam szczypanie na
całym ciele, nietoperz wydał z siebie chrapliwe rzężenie, jak rumak
podczas galopu wydobywając z siebie ostatek sił. Za nami został obelisk
komina, przed nami znów rozciągała się łagodna noc, a moje myśli stawały
się na powrót jasne i pełne wstydu. Co ja wyrabiałam...
-
Widzisz park i zamek, w dole? Tam nie lecimy, lecimy ku wieżom
kościoła, tam wylądujemy bezpiecznie! Musimy się prześlizgnąć,
najgorszy kawałek to ten, między zamkiem a cmentarzem...
Mocno
trzymałam się uprzęży, wiatr niemal odbierał mi oddech, gdy pędziliśmy w
ciszy, prowadzeni przez stado szarouchych przyjaciół. Wszystko pędziło
pod nami, jak obrazy ze snu, już zabielały ruiny pałacu, jak
prehistoryczny szkielet skamieniałego lewiatana, otoczone przez potężne
drzewa i prastary park. I nagle z dołu, z koron drzew wyskoczyły ku nam
czarne, ptasie sylwetki; jakby sama ciemność poderwała się do lotu...
- Rozdzielamy się, nietoperze odciągną ich uwagę, nie zatrzymuj się, za mną!
Poczułam
chłód, lodowaty, mrożący, odbierający siły. Zaszeptał w mojej głowie:
nie dasz rady... poddaj się. zatrzymaj, pozwól się otoczyć, opadnij w
mrok, nie dasz rady...
Część
nietoperzy heroicznie ruszyła ku tej skrzydlatej ciemności,
przybierającej kształt kruczych skrzydeł. Paraliżujący lęk i samotność,
słabość.
- Nie dam rady, Sylvan! - mój głos był rozpłakany, dziecinny, wróżkowe skrzydełka skurczyły się na plecach ze strachu.
- Ku wieżom, ku dzwonnicy! Patrz na nie, patrz ciągle, Εύα!
Nie
zauważyłam, kiedy wyciągnął miecz, kierując swoim wierzchowcem jedną
ręką. Jedna ze zmór pognała za nim, druga najwyraźniej postanowiła
skierować się za resztą gackowego stadka. Wpatrzyłam się w wieże. Były
ogromne. Byłam w kościele wiele razy, ale nigdy nie przyglądałam się
jakoś kopułom, detalom, gzymsom, rzeźbom. Teraz przemawiały do mnie
jakąś szlachetną linią, pięknem i elegancją, jasne, białe oślepiająco,
podkreślone konturem promieni księżyca.
-
Za Jadeit! - miecz dydka ciął czarne, pazurzaste ramię, które formowało
się ze skrzydła zmory, sięgając nie ku Sylvanowi, a ku mnie, przez
noc. Coś, co wydawało mi się ukłuciem szpilki, było chyba jednak
bolesne, bo czarny stwór zaskrzeczał z furią, otwierając paszczę. Ostrze
zalśniło, a potem szczerniało, pokryło się cieniem, jak rdzą. Z dołu, z
cmentarza i pobliskiego parku pędziły cienie, formowały się w wirujący
słup lodowatego powietrza - i nagle cofnęły się, opadły, wsiąkły z
powrotem w noc. Cichy, ale srebrzysty dźwięk kościelnego dzwonu basowym,
miękkim tonem przeciął mrok. Kto poruszył dzwon?
Ktokolwiek
to był i choć zrobił to tylko raz, wystarczyło. I zmory, i powietrzny
wir znikły, zostawiły nas w spokoju, wyczerpane nietoperze wpadły
między gotyckie wieżyczki i pinakle, a ja na drżących nogach zsunęłam
się z grzbietu mego powietrznego wierzchowca, stając na posadzce
otwartej na przestrzał, górnej części dzwonnicy. Powietrze wibrowało
jeszcze od łagodnego, cichnącego tonu. Sylvan zeskoczył obok mnie, ze
stukotem swoich wysokich za kolano butów z cholewami, przypasywał z
powrotem miecz, wpatrując się w ciemność.
-
Odpoczywajcie, czekajcie - zwrócił się do nietoperzy łagodnie, czule
niemal. Biedne stworzenia dały z siebie wszystko. A ciemnowłosy wojownik
obrócił się dokoła, czujnie jak dziki kot, gdy cichutko coś
zachrzęściło za naszymi plecami.
- Kto tu jest? Kto poruszył dzwon, niech ręce Jadeit mu wynagrodzą?
-
Gerwazy, kościelny barstuk - brodata istota, która wyszła z cienia,
odziana była jak mnich, w opończę z kapturem, przepasaną sznurem, ręce
założyła na piersi. Wielkie nosisko, małe, czujne, ciemne oczka i łysa
czaszka z tonsurą nadawały mu wygląd poważny i surowy. Za nim, w
powietrzu, unosił się natomiast...
-
Kto to? - szepnęłam, patrząc na malutki ognik, złocistoszafirowej
barwy, obdarzony jakby własnym życiem. Promieniował jakimś dobrem i
miłością, patrząc na niego pomyślałam o uśmiechu babci, ramionach mamy,
chwili, gdy splatałam ręce do modlitwy...
-
Owinnik ze świecy przed ołtarzem, to on wezwał mnie na pomoc, unosił
się wokół wieży i widział paskudztwa, co wylazły z podziemi... -
westchnął barstuk - Co panienka, owinnika nie widziała? Dyć to on
modlitwy i westchnienia do nieba zanosi, o rzeczach dawnych pamięta i
wędrowców do domu bożego prowadzi...
Wyciągnęłam
dłoń ku ognikowi, nie oddalał się, pozwolil dotknąć się - i wtedy w
mgnieniu oka zobaczyłam oszałamiające, zmieniające się jak w
kalejdoskopie obrazy. Karoce zajeżdżające na plac przed pałacem, kobiety
z koszykami wielkanocnymi, idące do kościoła, płonącą wieżę dzwonnicy,
jakieś krzyczące dziecko, samoloty na przecinanym wybuchami niebie,
księżyc nad ruinami, mężczyznę w eleganckim stroju, wysiadającego z
powozu i idącego ku budowanemu grobowcowi; wiedziałam, że to hrabia,
zlecający budowę rodzinnego mauzoleum, że jego towarzysz jest
architektem i nazywa się Marconi, że po poruszeniu trzeciej kolumienki
od lewej w postumencie otwiera się skrytka, przez chwilę poczułam, co
leży w tej skrytce, a wtedy... ognik odsunął się ode mnie, wysyłając
pełne zatroskania, ale i łagodności uczucia. Wiedziałam, że martwi się o
moją babcię, wysłał mi obraz leżącej w szpitalu staruszki i pochylonej
nad nią pielęgniarki; zobaczyłam Leszka, siedzącego w jakiś salonie z
nieznanym mi policjantem i bardziej znanym czarodziejem od księgi, a
potem twarz mamy.
- Wszystko będzie dobrze - szepnęłam mimowolnie, zapłonął jaśniej, jakby potwierdzając. Kościelny barstuk chrząknął.
- Nie musicie nic mówić, domyślam się, poco ście przylecieli. Zaprowadzę na dół, do kruchty, chodźcie za mną...
I
ruszyliśmy po niekończących się schodach, owinnik leciał pierwszy,
prowadząc i oświetlając nam drogę, potem szedł Gerwazy, ja, a na końcu
Sylvan, poważny i milczący.
Schodziliśmy ku podziemiom kościoła.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz