czwartek, 27 lutego 2014

W dzwonnicy

Nad nami i ponad nami pędziła noc, przesuwały się cienie obłoków, cienie drzew. Najpierw miałam zamknięte oczy, a potem pomyślałam, że drugiego takiego widoku mogę nie zobaczyć nigdy w życiu, prawda? Więc  otworzyłam je, akurat na czas, by zobaczyć, że nietoperz Sylvana wzbija się wyżej, pędzi nad ogrodem babci, ciemną linią włoskich orzechów, pikuje ku polom buraków cukrowych, posrebrzanych blaskiem jak liście mandragor. Przed nami, w dali, wbijał się w niebo jak czarnosrebrny obelisk, komin opustoszałej cukrowni. Jak przyciągana hipnotyczną siłą, wpatrzyłam się w niego, a mój nietoperz, posłuszny moim myślom i dłoniom, skręcił ku tej osobliwości.
- W bok, omiń! Nie tam!
Głos Sylvana zabrzmiał w mojej głowie dziwnie pusto, słabo.
- Nie tam, Εύα! Nocnice!
Byłam coraz bliżej, patrzyłam, jak z komina spłynęły srebrzyste iskry, jak mieniąca się mgła. Jaki był olbrzymi! Otworzyłam usta w podziwie, lejce wypadły mi z dłoni, gdy nagle zmartwiałam - srebrzysty woal iskier oderwał  się z komina, ruszając ku mnie, przybierając kształt ni to chmury, ni to ptaka...

Ktoś szarpnął moje lejce -  to była wyciągnięta dłoń Sylvana, który ekwilibrystycznie, niemal do dołu głową wisząc w uprzęży, zapikował ku mnie, wyrywając mnie z transu i budząc zahipnotyzowanego nietoperza. Inne nietoperze  ze stada ruszyły ku srebrzystej zjawie,  atakując ją i strasząc gwałtownym machaniem skrzydeł.
- Uciekaj, leć, nie pogonią za nami, są terytorialne! Na ręce Jadeit, rusz się, dziewczyno! Chcesz przegrać, jeszcze zanim walka się zaczęła? - gniewny, pełen  emocji i determinacji głos...
... Srebrny pył był już blisko, jak rój świetlistych os, formowały się w nim pełne uciechy usta, widmowe ręce wyciągały się ku mnie... 
... i runęliśmy w dół, w sam czas, smagnął mnie ból, poczułam szczypanie na całym ciele, nietoperz wydał z siebie chrapliwe rzężenie, jak rumak podczas galopu wydobywając z siebie ostatek sił. Za nami został obelisk komina, przed nami znów rozciągała się łagodna noc, a moje myśli stawały się na powrót jasne i pełne wstydu. Co ja wyrabiałam...
 - Widzisz park i zamek, w dole? Tam nie lecimy, lecimy ku wieżom kościoła, tam wylądujemy bezpiecznie!  Musimy się prześlizgnąć, najgorszy kawałek to ten, między zamkiem a cmentarzem...
Mocno trzymałam się uprzęży, wiatr niemal odbierał mi oddech, gdy pędziliśmy w ciszy, prowadzeni przez  stado szarouchych przyjaciół. Wszystko pędziło pod nami, jak obrazy ze snu, już zabielały ruiny pałacu, jak prehistoryczny szkielet skamieniałego lewiatana, otoczone przez potężne drzewa i prastary park. I nagle z dołu, z koron drzew wyskoczyły ku nam czarne, ptasie sylwetki; jakby sama ciemność poderwała się do lotu...
-  Rozdzielamy się, nietoperze odciągną ich uwagę, nie zatrzymuj się, za mną!
Poczułam chłód, lodowaty, mrożący, odbierający siły.  Zaszeptał w mojej głowie: nie dasz rady... poddaj się. zatrzymaj, pozwól się otoczyć, opadnij w mrok, nie dasz rady...
Część nietoperzy heroicznie ruszyła ku tej skrzydlatej ciemności, przybierającej kształt kruczych skrzydeł. Paraliżujący lęk i samotność, słabość.
- Nie dam rady, Sylvan! - mój głos był rozpłakany, dziecinny, wróżkowe skrzydełka skurczyły się na plecach ze strachu.
- Ku wieżom, ku dzwonnicy! Patrz na nie, patrz ciągle, Εύα!
Nie zauważyłam, kiedy wyciągnął miecz, kierując swoim wierzchowcem jedną ręką. Jedna ze zmór pognała za nim, druga najwyraźniej postanowiła skierować się za resztą gackowego stadka. Wpatrzyłam się w wieże. Były ogromne. Byłam w kościele wiele razy, ale nigdy nie przyglądałam się jakoś kopułom, detalom, gzymsom, rzeźbom. Teraz przemawiały do mnie jakąś szlachetną linią, pięknem i elegancją, jasne, białe oślepiająco, podkreślone konturem promieni księżyca.
- Za Jadeit! - miecz dydka ciął czarne, pazurzaste ramię, które formowało się ze skrzydła zmory, sięgając nie ku Sylvanowi, a ku mnie,  przez noc. Coś, co wydawało mi się ukłuciem szpilki, było chyba jednak bolesne, bo czarny stwór zaskrzeczał z furią, otwierając paszczę. Ostrze zalśniło, a potem szczerniało, pokryło się cieniem, jak rdzą. Z dołu, z cmentarza i pobliskiego parku pędziły cienie, formowały się w wirujący słup lodowatego powietrza - i nagle cofnęły się, opadły, wsiąkły z powrotem w noc. Cichy, ale srebrzysty dźwięk kościelnego dzwonu basowym, miękkim tonem przeciął mrok. Kto poruszył dzwon?
Ktokolwiek to był i choć zrobił to tylko raz, wystarczyło. I zmory, i powietrzny wir znikły, zostawiły nas w spokoju, wyczerpane nietoperze wpadły między  gotyckie wieżyczki i pinakle, a ja na drżących nogach zsunęłam się z grzbietu mego powietrznego wierzchowca, stając na posadzce otwartej na przestrzał, górnej części dzwonnicy. Powietrze wibrowało jeszcze od łagodnego, cichnącego tonu. Sylvan zeskoczył obok mnie, ze stukotem swoich wysokich za kolano butów z cholewami, przypasywał z powrotem miecz, wpatrując się w ciemność.
- Odpoczywajcie, czekajcie - zwrócił się do nietoperzy łagodnie, czule niemal. Biedne stworzenia dały z siebie wszystko. A ciemnowłosy wojownik obrócił się dokoła, czujnie jak dziki kot, gdy cichutko coś zachrzęściło za naszymi plecami.
- Kto tu jest? Kto poruszył dzwon, niech ręce Jadeit mu wynagrodzą?
- Gerwazy, kościelny barstuk - brodata istota, która wyszła z cienia, odziana była jak mnich, w opończę z kapturem, przepasaną sznurem, ręce założyła na piersi. Wielkie nosisko, małe, czujne, ciemne oczka i łysa czaszka z tonsurą nadawały mu wygląd poważny i surowy. Za nim, w powietrzu, unosił się natomiast...
- Kto to? - szepnęłam, patrząc na malutki ognik, złocistoszafirowej barwy, obdarzony jakby własnym życiem. Promieniował jakimś dobrem i miłością, patrząc na niego pomyślałam o uśmiechu babci, ramionach mamy,  chwili, gdy splatałam ręce do modlitwy...




- Owinnik ze świecy przed ołtarzem, to on wezwał mnie na pomoc, unosił się wokół wieży i widział paskudztwa, co wylazły z podziemi... - westchnął barstuk - Co panienka, owinnika nie widziała? Dyć to on modlitwy i westchnienia do nieba zanosi, o rzeczach dawnych pamięta i wędrowców do domu bożego prowadzi...
Wyciągnęłam dłoń ku ognikowi, nie oddalał się, pozwolil dotknąć się - i wtedy w mgnieniu oka zobaczyłam oszałamiające, zmieniające się jak w kalejdoskopie obrazy. Karoce zajeżdżające na plac przed pałacem, kobiety z koszykami wielkanocnymi, idące do kościoła, płonącą wieżę dzwonnicy, jakieś krzyczące dziecko, samoloty na przecinanym wybuchami niebie, księżyc nad ruinami, mężczyznę w eleganckim stroju, wysiadającego z powozu i idącego ku budowanemu grobowcowi; wiedziałam, że to hrabia, zlecający budowę rodzinnego mauzoleum, że jego towarzysz jest architektem i nazywa się Marconi, że po poruszeniu trzeciej kolumienki od lewej w postumencie otwiera się skrytka, przez chwilę poczułam, co leży w tej skrytce, a wtedy... ognik odsunął się ode mnie, wysyłając pełne zatroskania, ale i łagodności uczucia. Wiedziałam, że martwi się o moją babcię, wysłał mi obraz leżącej w szpitalu staruszki i pochylonej nad nią pielęgniarki; zobaczyłam Leszka, siedzącego w jakiś salonie z nieznanym mi policjantem i bardziej znanym czarodziejem od księgi, a potem twarz mamy. 
- Wszystko będzie dobrze - szepnęłam mimowolnie, zapłonął jaśniej, jakby potwierdzając. Kościelny barstuk chrząknął.
- Nie musicie nic mówić, domyślam się, poco ście przylecieli. Zaprowadzę na dół,  do kruchty, chodźcie za mną...
I ruszyliśmy po niekończących się schodach, owinnik leciał pierwszy, prowadząc i oświetlając nam drogę, potem szedł Gerwazy, ja, a na końcu Sylvan, poważny i milczący.
Schodziliśmy ku podziemiom kościoła.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz