Kiedy karetka z babcią Marianną odjechała, a śliczna Olga poszła,
ledwie umoczywszy usta w zrobionej w kubku z kogutkiem herbacie, Leszek
siadł ciężko przy starym stole, zasłanym ceratą i podparł głowę dłońmi.
Jeszcze tego mu brakowało. Babcia zasłabła, najprawdopodobniej serce,
jak powiedział lekarz z pogotowia, zabierający ją do szpitala w O.,
telefon rodziców nie odpowiada, w dodatku Ewka gdzieś przepadła. Z
zakłopotaniem pomyślał, że nigdy nie zastanawiał się, co jego siostra
robi całymi dniami i gdzie się podziewa. Ot, latała po ogrodzie i po
wsi, a było gdzie latać, był park, ruiny starego pałacu Karskich,
nieczynna cukrownia, zarośnięte chwastami przedszkole i plac zabaw,
pola, jakieś stawy...
- Gdzie ona jest, u licha? - mruknął,
wyciągając rękę po kubek z nietkniętą przez Olgę herbatą. I wtedy
usłyszał głosy spod stołu.
- Licho wzywa... no głupi jak but, co
myślisz, Pokuć? Ja bym se na niego ręką machnął, głupi chłop jak but, i
to z lewej nogi...
- A drugiego mos? Ni momy, jeno tego wymocka, a
ze głupi, syćkie cłowieki juz tak majom, jak popracujem, to sie go
jakosik wychowa... W końcu wnucek μάγισσα,
nie? Cosik tam oleju w łebie mieć musi, Domowiku. Te, duzy, nie tykoj
tego! Kubka nie tykoj, toć wiła piła z niego! Cegośmy dozyli, że w nasej
chałupie wiły się goscom, jak jakie hrabiny... i jesce je herbatom
cęstujom...
I
nagle kubek, jak żywy, drgnął w rękach chłopaka, podskoczył i odsunął
się od niego, wychlapując herbatę dokoła, po babcinej ceracie. Leszek aż
sapnął, podrywając się z krzesła i zaglądając pod stół. Ale było tam
pusto, a głosy tym razem zza babcinego pieca się odezwały. Pierwszy, ten
bardziej ponury i marudzący, wymruczał:
-
Optymista z ciebie... ja bym takiemu na przykład szansy nie dawał. Ani
razu okruszka nam nie rzucił, ani razu miseczki z mlekiem nie wystawił
za próg, wiły od dziewuchy nie odróżni, Dworowego malo nie rozdeptał,
jak wczoraj z książką do ogrodu szedł, a ten jaskółcze skorupki pod
gniazdem zbierał... i głupi, jako ci gadam. Dziewucha lepsza by była.
-
Ale dziewuskę zieloni zabrali, Haneh godoł, poleciała tamoj sprawy
załatwiać, a my musim zająć się nasymi sprawami, bo od tego my som,
domu i obejścia pilnować, nie? Zadna nam tu wiła więcej nie wlizie,
jakem mariannowy Pokuć!
Leszek
podskoczył gwałtownie do murowanego z kafli pieca, odsłonił kraciastą
firaneczkę na leżance, otworzył drzwiczki chlebowe, dymnik, nawet
podniosł fajerki - nie bylo nikogo.
- Myszy? - podrapał się po głowie bezradnie - Myszy gadające? A może mam halucynacje?
- Oj ni mogę, hi hi hi, mysy... mysy jesteśmy, słysys, Domowik?
- Co do mnie, mogę być halucynacją... on jest tak ślepy i głupi, że mu bez różnicy... jakoś krwi μάγισσα w nim nie widzę za grosz, za grosz, powiadam, Pokuć! No dobra... starczy tej zabawy, czasu nie ma. Wyłazimy.
I nagle z mysiej dziury za szafką wysunęły się dwie postacie, na widok których Leszek tylko jęknął, opadając na taboret.
Pierwsza
z nich przypominała małego, chudego dziadka o rozczochranych włosach i
długiej, siwej brodzie, ubranego w coś na kształt chłopskiej sukmany,
przepasanej krajką, w lniane portki. Na malutkich, krzywych nóżkach miał
plecione ze źdźbeł słomy łapcie.
Jego
towarzysz był pucołowaty, grubiutki, zadartonosy, łepetynę pokrywały mu
sterczące jak siano, rudawe włoski, podobnej barwy była broda, ubrany
był w płócienną koszulę, kamizelkę parcianą i szerokie portki, tylko
nogi miał bose, a na głowie - gdy Leszek przyjrzał się uważnie -
wciśnięty metalowy naparstek babci. Gruby brzuszek otoczył pasem, w
którym Leszek poznał gumową bransoletkę z akcji "Podziel Się Posiłkiem".
Wielkie, mięsiste nosisko sterczało z rumianej, wesołej twarzy.
- To moja, zgubiłem kilka dni temu! - jęknął tylko, wskazując bransoletkę. Grubasek poklepał się po brzuchu.
-
Znalezione nie kradzione, wis? Co na podłogę skapnie, to dla Pokucia,
zawse tak było, tom se wzioł, całkiem ładniutki pasecek, a i napisanie
odpowiednie... Słuchoj, nie tykoj tego kubka, co go wiła rusała! MY się
nim zajmiemy, zepsutom wodę wylejemy, a kubecek ubozęta ocyscom, da sie
uratować. A ty z Domowikiem podzies do brązowych, bo pomóc im tsa, a i
nam bieda, razem jeno radę damy. Powiedzieć tseba, ze wiła babcie twojom
zacarowała i tera nie ma komu bram pilnować. Więcej się zlezie
cienistego paskudztwa, to nikt juz nie poradzi, rozumis?
-
On nic nie rozumie, bo głupi jest, gadałem - siwowłosy dziadeczek ręce
na chudej piersi założył, spod krzaczastych brwi na oszołomionego
chłopaka patrząc - Słuchaj, mężczyzna jesteś, czy nie? Chaty trzeba
bronić, a ty wiły wpuszczasz. Znasz prawo; gdy właściciel wpuści, domowe
duchy nic zrobić nie mogą. A przecie wszyscy przodkowie twoi w grobie
się przewracają! Wiła! Twoja babcia kopyścią przez łeb by cię zdzieliła!
Może jeszcze mamuny, zmory, kikimory, albo i samo Licho albo Żmija
wpuścisz?
-
Żadnych wił nie wpuszczałem... - jęknął Leszek, tracąc już świadomość,
czy śni, czy na jawie wykłóca się z nim istota wielkości chomika. -
Babci znajoma, Olga... herbatę zrobiłem... piła...
-
Piła, piła! - przedrzeźnił go sarkastycznie dziadek, zwany Domowikiem -
Patrz dobrze, patrz, co z twoją herbatą zrobiła i jakich szkód
narobiła... ale dobrze patrz, okiem właściwym, głupi nie bądź,
potrafisz!
Mimo
swojej zgrzybiałości długim susem wskoczył na taboret obok Leszka, a z
taboretu na blat stołu. Ominął talerz z pestkami po wiśniach, dzbanek z
bukietem mieczyków, po czym podszedł do kubka, z którego piła wcześniej
jasnowłosa Olga i pstryknął nad nim palcami. A Leszkowi mało oczy z
orbit nie wyszły: cały kubek pokrywały zgniłoszare liszaje, jakby
porosła go pleśń, najmocniejsze na uszku i krawędzi kubka, której
dziewczyna dotknęła wargami. Płyn wewnątrz zmienił się w coś w rodzaju
brunatnego osocza, jak woda w trzęsawisku, Leszek poczuł też zapach
stęchlizny, zimny i cmentarny. Liszaje i plamy pleśni zajmowały też
powierzchnię stołu, krzesło, na którym Olga siedziała, widać je było na
podłodze, aż ku progowi, jakby każde miejsce, dotknięte jej stopą,
pokrywało się natychmiast martwotą i śmiercią.
-
Masz swoją wiłę! Toć z dni parę będziem ze skrzatami domowymi to
czyścić, zaklęcie trzeba będzie rzucić, jarzębinowe drewno przynieść,
wody ze strumienia, popiołu olchowego, czosnkowych ząbków... Wiła to nie
dziewczyna, pamiętaj, to posłaniec Cienistych, morderca, złodziej i
plugastwo, bać się jej trzeba i z dala od niej trzymać, a nie do chaty
zapraszać, no! Pojmij i naucz się, jak domu swego strzec, babcia cię nie
uczyła?
-
Nie... - Leszek potarł czoło dłonią, zbierało mu się na mdłości, gdy na
ohydny kubek patrzył. - Kim... kim jesteście? Co się stało z babcią?
Gdzie jest moja siostra? Nie zwariowałem, prawda?
-
Jesce nie - życzliwie odparł grubasek - Ale kiejbyś wiłową herbate
wypił, to byśmy cie nie odratowali, nie w nasej mocy. Mnie Pokuć zwą, a
to Domowik, jest jesce Dworowy, sksaty, ubozęta, my wsyscy chaty babci
twojej pilnujemy, a ona nam scodze nagradza i zasyt to, dla μάγισσα pracować...
- Babcia wiedziała o was? - zdumiał się, a Pokuć pokiwał głową.
-
A wiedziała, pewnie! Mleka w misecce nam nie załowała, ani okrusków, a
co niedziela ciastecko słodziuśkie stawiała, a jak co zgubiła, nie
podnosiła, dobra carownica, mondra...
- Czarownica? - jęknął, łapiąc się za głowę - Moja babcia... czarownica?
Domowik spojrzał na niego surowo.
-
I to jedna z najlepszych, co w okolicy żyją! A teraz jakoś dopadli ją,
zaczarowali i zielony lud musiał po pomoc do twojej siostry się zwrócić,
bo nikogo innego prócz was nie mamy....
-
Moja siostra! Ona jest mała, gdzie ona, wiecie? - poderwał się, opadł
na kolana, w małe istoty się wpatrując, nagle pełen lęku o Ewkę, o
babcię...
-
Nic jej nie jest, pani Jadeit skrzywdzić jej nie da, ona ma swoje
sprawy, póki co. A ty musisz nam pomóc, naprawić to, coś napsuł ty i co
babci twojej nie udało się. - mruknął gburowato Domowik, wąsami siwymi
ruszając i biorąc się pod boki - Trzeba brązowych o pomoc poprosić,
współpracę zaproponować, w jedności siła. Do ich czarodzieja pójdziesz,
dogadasz się. Oni też biedę swoja mają, wieść poszła, ze już jeden
polewik zginął, Cienistych sprawa... bramy otwarli, paskudztwa na świat
wychodzą, między ludźmi się plączą, takie jak wiła i gorsze... zatrzymać
trzeba, naprawić. No. Idź.
-
Ja? Gdzie? Co? Jak? - zajęczał, czując, jak niewidzialna siła podrywa
go i kieruje ku drzwiom, starannie plamy pleśni i zgnilizny omijając.
Zamachał rękoma. - Ja nic nie rozumiem! Nie wiem, co robić, czego wy...
-
Carodzieja Kajetana najdź, ulica Seroka, numer sesnaście - zyczliwie
doradził mu głos Pokucia, gdy drzwi się już za nim zamykały - Tylko na
Phooka uwazaj i na wiłe, nie być głupi, pats dobrze! Powodzenia!
Coś
wypchnęło go za próg, drzwi się za nim zatrzasnęły. Obejrzał się na nie
i zadrżał; klamkę i próg pokrywała zielonkawa pleśń. Olga jej
dotykała...
-
Zaraz, zaraz... to nie moze być prawda, to mi się tylko śni... -
wyszeptał, klepiąc się po kieszeniach. No nie, telefon komórkowy
zostawił w domu! A nie wróci, nie dotknie tej klamki za żądną cenę...
nie miał przy sobie nic, pieniędzy, ani dokumentów, dobrze, że choć
trampki miał na nogach, dżinsy i koszulę... Jak to było?
- Ulica Szeroka, numer szesnaście... Kajetan...
Mrucząc do siebie ruszył żwirowaną uliczką ku zakrętowi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz