czwartek, 27 lutego 2014

Pojawia się Pokuć i Domowik

Kiedy karetka z babcią Marianną odjechała, a śliczna Olga poszła, ledwie umoczywszy usta w zrobionej w kubku z kogutkiem herbacie, Leszek siadł ciężko przy starym stole, zasłanym ceratą i podparł głowę dłońmi. Jeszcze tego mu brakowało. Babcia zasłabła, najprawdopodobniej serce, jak powiedział lekarz z pogotowia, zabierający ją do szpitala w O., telefon rodziców nie odpowiada, w dodatku Ewka gdzieś przepadła. Z zakłopotaniem pomyślał, że nigdy nie zastanawiał się, co jego siostra robi całymi dniami i gdzie się podziewa. Ot, latała po ogrodzie i po wsi, a było gdzie latać, był park, ruiny starego pałacu Karskich, nieczynna cukrownia, zarośnięte chwastami przedszkole i plac zabaw, pola, jakieś stawy...
- Gdzie ona jest, u licha? - mruknął, wyciągając rękę po kubek z nietkniętą przez Olgę herbatą. I wtedy usłyszał głosy spod stołu.
- Licho wzywa... no głupi jak but, co myślisz, Pokuć?  Ja bym se na niego ręką machnął, głupi chłop jak but,  i to z lewej nogi...
- A drugiego mos? Ni momy, jeno tego wymocka, a ze głupi, syćkie cłowieki juz tak majom, jak popracujem, to sie go jakosik wychowa... W końcu wnucek μάγισσα, nie? Cosik tam oleju w  łebie mieć musi, Domowiku. Te, duzy, nie tykoj tego! Kubka nie tykoj, toć wiła piła z niego! Cegośmy dozyli, że w nasej chałupie wiły się goscom, jak jakie hrabiny... i jesce je herbatom cęstujom...
I nagle kubek, jak żywy, drgnął w rękach chłopaka, podskoczył i odsunął się od niego, wychlapując herbatę dokoła, po babcinej ceracie. Leszek aż sapnął, podrywając się z krzesła i zaglądając pod stół. Ale było tam pusto, a głosy tym razem zza babcinego pieca się odezwały. Pierwszy, ten bardziej ponury i marudzący, wymruczał:
- Optymista z ciebie... ja bym takiemu na przykład szansy nie dawał. Ani razu okruszka nam nie rzucił, ani razu miseczki z mlekiem nie wystawił za próg, wiły od dziewuchy nie odróżni, Dworowego malo nie rozdeptał, jak wczoraj z książką do ogrodu szedł, a ten jaskółcze skorupki pod gniazdem zbierał... i głupi, jako ci gadam. Dziewucha lepsza by była.
- Ale dziewuskę zieloni zabrali, Haneh godoł, poleciała tamoj sprawy załatwiać, a my musim zająć się nasymi sprawami, bo  od tego my som, domu i obejścia pilnować, nie? Zadna nam tu wiła więcej nie wlizie, jakem mariannowy  Pokuć!
Leszek podskoczył gwałtownie do murowanego z kafli pieca, odsłonił kraciastą firaneczkę na leżance, otworzył drzwiczki chlebowe, dymnik, nawet podniosł fajerki - nie bylo nikogo.
- Myszy? - podrapał się po głowie bezradnie - Myszy gadające? A może mam halucynacje?
- Oj ni mogę, hi hi hi, mysy... mysy jesteśmy, słysys, Domowik?
- Co do mnie, mogę być halucynacją... on jest tak ślepy i głupi, że mu bez różnicy... jakoś krwi μάγισσα w nim nie widzę za grosz, za grosz, powiadam, Pokuć! No dobra... starczy tej zabawy, czasu nie ma. Wyłazimy.
I nagle z mysiej dziury za szafką wysunęły się dwie postacie, na widok których Leszek tylko jęknął, opadając na taboret.
Pierwsza z nich przypominała małego, chudego dziadka o rozczochranych włosach i długiej, siwej brodzie, ubranego w coś na kształt chłopskiej sukmany, przepasanej krajką, w lniane portki. Na malutkich, krzywych nóżkach miał plecione ze źdźbeł słomy łapcie.




 Jego towarzysz był pucołowaty, grubiutki, zadartonosy, łepetynę pokrywały mu sterczące jak siano, rudawe włoski, podobnej barwy była broda, ubrany był w płócienną koszulę, kamizelkę parcianą i szerokie portki, tylko nogi miał bose, a na głowie - gdy Leszek przyjrzał się uważnie - wciśnięty metalowy naparstek babci. Gruby brzuszek otoczył pasem, w którym Leszek poznał gumową bransoletkę z akcji "Podziel Się Posiłkiem". Wielkie, mięsiste nosisko sterczało z rumianej, wesołej twarzy.
- To moja, zgubiłem kilka dni temu! - jęknął tylko, wskazując bransoletkę. Grubasek poklepał się po brzuchu.
- Znalezione nie kradzione, wis? Co na podłogę skapnie, to dla Pokucia, zawse tak było, tom se wzioł, całkiem ładniutki pasecek, a i napisanie odpowiednie... Słuchoj, nie tykoj tego kubka, co go wiła rusała! MY się nim zajmiemy, zepsutom wodę wylejemy, a kubecek ubozęta ocyscom, da sie uratować. A ty z Domowikiem podzies do brązowych, bo pomóc im tsa, a i nam bieda, razem jeno radę damy. Powiedzieć tseba, ze wiła babcie twojom zacarowała i tera nie ma komu bram pilnować. Więcej się zlezie cienistego paskudztwa, to nikt juz nie poradzi, rozumis?
- On nic nie rozumie, bo głupi jest, gadałem - siwowłosy dziadeczek ręce na chudej piersi założył, spod krzaczastych brwi na oszołomionego chłopaka patrząc - Słuchaj, mężczyzna jesteś, czy nie? Chaty trzeba bronić, a ty wiły wpuszczasz. Znasz prawo; gdy właściciel wpuści, domowe duchy nic zrobić nie mogą. A przecie wszyscy przodkowie twoi w grobie się przewracają! Wiła! Twoja babcia kopyścią przez łeb by cię zdzieliła! Może jeszcze mamuny, zmory, kikimory, albo i samo Licho albo Żmija wpuścisz?
- Żadnych wił nie wpuszczałem... - jęknął Leszek, tracąc już świadomość, czy śni, czy na jawie wykłóca się z nim istota wielkości chomika. - Babci znajoma, Olga... herbatę zrobiłem... piła...
- Piła, piła! - przedrzeźnił go sarkastycznie dziadek, zwany Domowikiem - Patrz dobrze, patrz, co z twoją herbatą zrobiła i jakich szkód narobiła... ale dobrze patrz, okiem właściwym, głupi nie bądź, potrafisz!
Mimo swojej zgrzybiałości długim susem wskoczył na taboret obok Leszka, a z taboretu na blat stołu. Ominął talerz z pestkami po wiśniach, dzbanek z bukietem mieczyków, po czym podszedł do kubka, z którego piła wcześniej jasnowłosa Olga i pstryknął nad nim palcami. A Leszkowi mało oczy z orbit nie wyszły: cały kubek pokrywały zgniłoszare liszaje, jakby porosła go pleśń, najmocniejsze na uszku i krawędzi kubka, której dziewczyna dotknęła wargami. Płyn wewnątrz zmienił się w coś w rodzaju brunatnego osocza, jak woda w trzęsawisku, Leszek poczuł też  zapach stęchlizny, zimny i cmentarny. Liszaje i plamy pleśni zajmowały też powierzchnię stołu,  krzesło, na którym Olga siedziała, widać je było na podłodze, aż ku progowi, jakby każde miejsce, dotknięte jej stopą, pokrywało się natychmiast martwotą i  śmiercią.
- Masz swoją wiłę! Toć z dni parę będziem ze skrzatami domowymi to czyścić, zaklęcie trzeba będzie rzucić, jarzębinowe drewno przynieść, wody ze strumienia, popiołu olchowego, czosnkowych ząbków... Wiła to nie dziewczyna, pamiętaj, to posłaniec  Cienistych, morderca, złodziej i plugastwo, bać się jej trzeba i z dala od niej trzymać, a nie do chaty zapraszać, no! Pojmij i naucz się, jak domu swego strzec, babcia cię nie uczyła?
- Nie... - Leszek potarł czoło dłonią, zbierało mu się na mdłości, gdy na ohydny kubek patrzył. - Kim... kim jesteście? Co się stało z babcią? Gdzie jest moja siostra? Nie zwariowałem, prawda?
- Jesce nie - życzliwie odparł grubasek - Ale kiejbyś wiłową herbate wypił, to byśmy cie nie odratowali, nie w nasej mocy. Mnie Pokuć zwą, a to Domowik, jest jesce Dworowy, sksaty, ubozęta, my wsyscy chaty babci twojej pilnujemy, a ona nam scodze nagradza i zasyt to, dla μάγισσα pracować...
- Babcia wiedziała o was? - zdumiał się, a Pokuć pokiwał głową.
- A wiedziała, pewnie! Mleka w misecce nam nie załowała, ani okrusków, a co niedziela ciastecko słodziuśkie stawiała, a jak co zgubiła, nie podnosiła, dobra carownica, mondra...
 - Czarownica? - jęknął, łapiąc się za głowę - Moja babcia... czarownica?
Domowik spojrzał na niego surowo.
- I to jedna z najlepszych, co w okolicy żyją! A teraz jakoś dopadli ją, zaczarowali i zielony lud musiał po pomoc do twojej siostry się zwrócić, bo nikogo innego prócz was nie mamy.... 
- Moja siostra! Ona jest mała, gdzie ona, wiecie? - poderwał się, opadł na kolana, w małe istoty się wpatrując, nagle pełen lęku o Ewkę, o babcię...
- Nic jej nie jest, pani Jadeit skrzywdzić jej nie da, ona ma swoje sprawy, póki co. A ty musisz nam pomóc, naprawić to, coś napsuł ty i co babci twojej nie udało się. - mruknął gburowato Domowik, wąsami siwymi ruszając i biorąc się pod boki - Trzeba brązowych o pomoc poprosić, współpracę zaproponować, w jedności siła. Do ich czarodzieja pójdziesz, dogadasz się. Oni też biedę swoja mają, wieść poszła, ze już jeden polewik zginął, Cienistych sprawa... bramy otwarli, paskudztwa na świat wychodzą, między ludźmi się plączą, takie jak wiła i gorsze... zatrzymać trzeba, naprawić. No. Idź.
- Ja? Gdzie? Co? Jak? - zajęczał, czując, jak niewidzialna siła podrywa go i kieruje ku drzwiom, starannie plamy pleśni i zgnilizny omijając. Zamachał rękoma. - Ja nic nie rozumiem! Nie wiem, co robić, czego wy...
- Carodzieja Kajetana najdź, ulica Seroka, numer sesnaście - zyczliwie doradził mu głos Pokucia, gdy drzwi się już za nim zamykały - Tylko na Phooka uwazaj i na wiłe, nie być głupi, pats dobrze! Powodzenia!
Coś wypchnęło go za próg, drzwi się za nim zatrzasnęły. Obejrzał się na nie i zadrżał; klamkę i próg pokrywała zielonkawa pleśń. Olga jej dotykała...
- Zaraz, zaraz... to nie moze być prawda, to mi się tylko śni... - wyszeptał, klepiąc się po kieszeniach. No nie, telefon komórkowy zostawił w domu! A nie wróci, nie dotknie tej klamki za żądną cenę... nie miał przy sobie nic, pieniędzy, ani dokumentów, dobrze, że choć trampki miał na nogach, dżinsy i koszulę... Jak to było?
- Ulica Szeroka, numer szesnaście... Kajetan...
Mrucząc do siebie ruszył żwirowaną uliczką ku zakrętowi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz