Gracjan Ślężak, dzielnicowy, zatrzymał policyjnego poloneza za starym
przedszkolem, niemal na wprost dworskiego parku i nie wysiadając,
opuścił nieco wysłużony zagłówek, przymykając oczy. Odpocznie chwilę, a
potem może skoczy do pani Halinki po wodę sodową z sokiem wiśniowym.
Sok był dobry, domowy, wytwarzany przez panią Halinkę własnoręcznie, a
sama pani Halinka dzierżawiła stary gieesowski sklepik, który był oazą
miejscowych spragnionych wędrowców, otwartą do godziny 21. Było piwo
Tatra, oranżada i napój morelowy, który kojarzył się Gracjanowi z
"Mistrzem i Małgorzatą", albowiem Gracjan był oczytany, a jego mama była
miejscową nauczycielką. Sam dzielnicowy miał trzydzieści dwa lata i ku
ubolewaniu mamy, nadal był kawalerem. Dzisiaj jednak miał większe
zmartwienie, niż utyskiwanie rodzicielki. W sennym zazwyczaj miasteczku
zgłaszano od kilku dni dziwne problemy. Chłopaka od Matysków znaleziono
nieprzytomnego przy kościele, niby nic dziwnego, bo zdarzało mu się
zapić, ale tym razem nie dość, że nie mogli go dobudzić, to jeszcze, jak
zarzekał się kierowca pogotowia, był lodowaty jak nieboszczyk, choć
serce biło. Potem ta kradzież. Obywatelka Julia Dębska, lat
sześćdziesiat cztery, zgłosiła włamanie do swego domu, choć nie umiała
określić, co zginęło. Zażądała jednak policyjnej ochrony. Wczoraj było
najgorzej. U profesora Kajetana podrzucono na podwórze obdarte ze skóry
psie truchło, krwią pomazano też okienne framugi. Kto był makabrycznym
żartownisiem, nie wiadomo, a co do psa, to ponoć staremu, ponuremu
Kobuzowi, takowy zaginał, choć nie zgłosił niczego, ale wcześniej pies u
budy był, a teraz nie ma. A dzisiaj pogotowie zabrało starą panią
Mariannę. Coś za dużo na trzy dni. Gracjan starał się być w porządku,
choć dzielnicowym był z doskoku, w zasadzie dyżur miał w Urzędzie Gminy
tylko w środy od 10 do 12, bo posterunek w K. dawno zlikwidowano. Czuł
się jednak odpowiedzialny za miasteczko, w końcu tu urodził się, tu
chodził do szkoły, tu bawił się z innymi dzieciakami w starych ruinach,
chodził do kościoła, podkochiwał się w Jagience z nowych bloków...
Taak... coś ewidentnie nie grało. Był gliną i czuł to.
- Chłopak
Matysków, stara Julia, profesor Kajetan, pani Marianna, pies, pijaczysko
Kobuz... - mruczał do siebie, wzdychając. Nagle uchylił powiek, z
nieodpartym wrażeniem, że ktoś mu się przygląda. Przez lekko
niedomknięte okienko poloneza widać było idącą starym chodnikiem przy
parku jasnowłosą, urodziwą dziewczynę. Nie znał jej, widać przyjezdna -
obróciła ku niemu głowę, modnie ubrana, w butach na obcasie, z torebką
na łańcuszku i w niebieskiej sukience, jak z żurnala. Nie wiadomo czemu
poczuł nagły chłód, widać wiatr wtargnął przez owo uchylone okienko.
Szła od strony starej wsi, gdzie domy mieli emeryci i renciści. Sam nie
wiedział, czemu za nią patrzył. Za parkiem skręciła w lewo, omijając
cukrownię, widział jej jasną głowę, kierowała się ku ruinom, kościołowi i
cmentarzowi.
Słońce
już zachodziło, raczej nie pozwiedza, i kościół, i dzwonnica zamknięte,
chyba, ze nocowała u kogoś na nowej wsi. Może w blokach. Pomyślał, że
pojedzie za nią, ot tak, z ciekawości, zatrzyma się, uchyli okienka i
zapyta: a panna kogoś szuka, może pomóc? Władza powinna pomagać ludziom,
a dziewczyna była śliczna, choć coś w niej było sztywnego, wyczuwalny
dystans... Przekręcił kluczyk, ale samochód nie odpalił.
- No co jest, do licha...
Zarzęziło,
jakby gruźlik kaszlał, po czym polonez ucichł zupełnie. Gracjan
wysiadł, podniósł maskę, sprawdził wszystko, co mógł - silnik milczał
jak zaklęty. Dziewczyna tymczasem znikła za wiekowymi lipami, tworzącymi
dworską aleję i tyle jej widziano. Do policjanta przykuśtykał
Franciszek, miejscowy pijaczek, dawno temu zwolniony z cukrowni i
wyszczerzył zepsute zęby.
- Alternator padł, co, panie władza? Oszczędzają na was, jak mogą, na złom te wasze graty, tylko na złom... jak nas wszystkich.
-
Nie zawracajcie mi głowy, panie Jóźwiak i powiedzcie, czy znacie tamtą
dziewczynę, co teraz poszła na nową wieś? Szykowna blondynka,
nietutejsza. Nie wiecie, do kogo przyjechała?
- Jażem żadnej
blondynki nie widział - stary wzruszył ramionami. Z kieszeni spodni
wystawała mu szyjka butelki - Tylko słabo mnie się zrobiło i zimno,
pewnie z pragnienia, bo dawno nie piłem... pan władza pożyczy trzy złote
na piwo...
Gracjan westchnął, dał staremu trzy złote - jego
ojciec tak samo został zwolniony jak wszyscy, gdy likwidowali cukrownię,
zawsze miał sentyment. Po czym wepchnął ręce w kieszenie i zamknąwszy
samochód, ruszył piechotą ku domowi profesora Kajetana i tej wariatki
Julii, po sąsiedzku. Dowie się, czy nie było nowych incydentów
przynajmniej, a jak wróci, samochód może zapali.
*
Profesor
Kajetan wyprostował plecy, przeciągając się w fotelu na ganku i drapiąc
się cybuchem wygasłej fajeczki po karku. Słońce zniżało się ku
zachodowi, barwy cynobru i złota rozlewały się po niebie rozrzutnie,
całkiem za darmo, dla wszystkich. Tylko podziwiać. Mieszkańcy jednak
byli chyba za bardzo zakrzątani, by oddawać się lenistwu i obserwacjom
nieba. Mieli swoje troski. Cóż, on miał swoje. Wybrał to miejsce z kilku
powodów: stąd pochodził jego ojciec, więc naturalnie dziedziczył po nim
obowiązki Strażnika. Poza tym, ruiny. Generowały potężną moc, nic
dziwnego, że aż trzy królestwa nieustannie próbowały przesuwać granice i
szukać przejścia. Jakoś do tej pory udawało im się utrzymac równowagę,
ale teraz, kiedy zabrakło Marianny... odczuł ten cios potężnie. Martwił
się o dziedzictwo Marianny. Z tego, co wiedział, jej córka wyparła się
Widzenia i odmówiła przyjęcia obowiązków Strażniczki. Wnuki nie wydawały
się swiadome... może w tej dziewczynce coś było, widział w jej oczach
ciekawość, pragnienie, odczuwał wibrowanie mocy, ale była za mała... on
sam miał dziewiętnaście lat, gdy ojciec pokazał mu księgę, zejście do
krypty i posągi. I uświadomił o istnieniu światów i przejść... Tak,
mieli problemy, wszyscy. Nie tylko Phooka i wiła byli tym problemem,
martwy pies był ostrzeżeniem, zrozumiał to od razu. Czyż nie był
Strażnikiem, strażniczym psem, stróżem przejścia? Poczuł chłód na karku,
wiedział, że drugiego ostrzeżenia nie będzie. Wysłanie szpiegów do domu
Julii, by odzyskać kartę księgi nie powiodło się, odkryła włamanie i,
co dla niej typowe, zgłosiła policji, zwykłej, ludzkiej policji. Nawet
teraz jeden z policjantów przechadzał się pod jej domem. Kajetan nie
chciał być uziemiony nonsensownym oskarżeniem, nie zamierzał pozwolić
jej na ten ruch. Przyjrzał się policjantowi. Młody Gracjan. Uczył go w
liceum w O., znał jego dziadka; w chłopcu były drobiny Widzenia, ale
stłumione, zgubione, zmarnowane. Kolejny, z którego nie ma pożytku.
Przymknął oczy, odchylając się na fotelu i wyciągając boląca nogę. I
wtedy brzęknęła furtka. Uniósł wzrok: ścieżką między paprociami szedł ku
niemu z mocno niepewną miną Leszek, wnuk Marianny. Chłopak miał z
siedemnaście, szesnaście lat, nie więcej, świeży zarost sypał mu się pod
nosem.
- Pan... Kajetan? - zapytał niepewnie.
- Tak? -
zdziwienie w głosie siwowłosego nauczyciela było szczere. Nie spodziewał
się takiego gościa. Wstał z fotela, wspierając się na poręczach i
zrobił krok na przód, by powitać chłopca i wtedy kilka rzeczy wydarzyło
się równocześnie. Nie wiadomo skąd powiał wiatr, z daszku ganku z
hurgotem posypały się stare, ceramiczne dachówki, zmurszałe i pokryte
mchem, Leszek skoczył ku starcowi, by zepchnąć go z linii spadającej,
dachówkowej lawiny, a przez furtkę wpadł młody policjant, wykrzykując w
podekscytowaniu:
- Widziałem go, na dachu biegł kot, czarny,
musiał strącić dachówki, uciekł tam, tam! - wskazywał ogrodzenie do
sąsiedniej posesji.
Kajetan odetchnął kilka razy, czując suchość w
gardle. Poprawił kołnierz aksamitnego szlafroka i wyprostował się, na
tyle, na ile pozwalała mu choroba. Spojrzał pod nogi, na potrzaskane
dachówki. Potem przeniósł wzrok na twarze obu młodych mężczyzn.
- Napiją się panowie herbaty? - zapytał spokojnie - Z pigwą czy sokiem wiśniowym?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz