czwartek, 27 lutego 2014

Krypta i feniks











Pokuć zgubiony, Pokuć przepadł, koniec z Pokuciem, ło rety - tyle zdołał tylko pomyśleć mały skrzat, gdy kocie szczęki zacisnęły się na jego ciałku. Ale Pokuć miał na sobie szeroki, dziwny pas. Była to bransoletka z akcji "Podziel się posiłkiem", którą podwędził Leszkowi, z fluorescencyjnej gumy. I teraz ta migająca, odbijająca światło guma wskazywała  w ciemności, chcąc nie chcąc, ich drogę. Jego szczęściem było też to, że Phooka miał w sobie naprawdę dużo kociej natury. A koty lubią się zabawić zdobyczą.
Gdy czerwonooki stwór dał susa w zarośla, niosąc  Pokucia do jednej ze swych kryjówek, zdarzyły się dwie rzeczy. Ze szczytu ogrodzenia z determinacją zsunął się po gałązkach dzikiego wina mały, rozczochrany, brodaty  Domowik, pędem ruszając po naparstek, który spadł z głowy Pokucia, po czym wcisnąwszy go sobie na głowę, jak bojowy hełm, podniósł z trawy koralik jarzębiny.
- Hej, kocia łajzo! - zawołał zachęcająco, po czym cisnął jarzębiną w znikającego już między drewutnią a szopką  Phookę. Ten zawahał się na moment, na jedyny. I to wystarczyło, Domowik wcisnął dwa palce do ust i zagwizdał donośnie. A z rynny na  dachu szopki wyjrzał szarowłosy wodnik i zasalutował.
- Aye, aye! Bierz go, Florek!
Beczka z deszczówką stojąca pod rynną zachybotała się i wydźwignęło się z niej ociekające wodą, chude ciało drugiego wodnika. Żylaste ręce pchnęły krawędź i potok wody lunął na ścieżkę, zagradzając Phooce drogę. Ten uskoczył w górę, chcą przeszkodę wziąć susem, ale wtedy wodnik z rynny nadął policzki, wydał z siebie dziwny świst i długim susem rzucił się w głąb rynny, przemieniając w strugę szarawej i bardzo rozgniewanej wody. Trysnęła na kota, który wydał z siebie przeraźliwy miauk, wypuszczając Pokucia z pyska. Po raz drugi tego dnia nienawistna woda skąpała go całego, w dodatku ta woda zachowywała się dziwnie; formowała się w postać dławiącej go obroży, dosiadała na oklep, wodniste ręce z uciechą szarpały jego uszy, woda zalewała szkarłatne oczy...
Phooka zaczął tracić kontury, jak zawsze w sytuacji zagrożenia, wycofywał się z kociej formy w swoją zwykłą, kształt mackowatego cienia. Tymczasem Pokuć już wspinał się na dach szopki po rzuconej przez Domowika linie z powoju, po czym obaj, sapiąc jak miechy, rzucili się do biegu skrajem dachu z eternitu, byle tylko opuścic posiadłość czarownicy.
- Aleśmy.... umocyli...kotecka! - wysapał Pokuć, jeszcze blady, wystraszony, ale już odzyskujący rezon - A cegos mojom capeckę wzioł, hę? Łoddawaj!
I ściągnąwszy naparstek z głowy przyjaciela, wcisnął na swoją kudłata łepetynę. I już zeskakiwali z dachu na sąg drewna, z sągu na taczkę, z taczki na murek, by znaleźć się po drugiej stronie, w ogrodzie Kajetana. I stanąć na wprost ślicznej, rozgniewanej kobietki, która z rękoma na biodrach przypatrywała im się z furią. Była pełnych kształtów, miała długi, jasny warkocz i wzrost calineczki.
- Łeee... tego... my tylko przechodzim, Płonko!
- Naruszyliście granice! - syknęła - Narobiliście kłopotu, podpadliście cienistej wiedźmie i jej słudze, a teraz zmykacie? A my tu zostajemy po sąsiedzku i mamy teraz posprzątać, bo zieloni narozrabiali?
- Mamy pakt - burknał Domowik, przygładzając sukmanę- Wy pomagacie nam, a my wam! Poza tym tez byś swego czarodzieja ratowała, kiejby w klopoty wpadł. Od tego my, skrzaty domowe, nie? A cienista wiedźma gdzie?
Płonka, będąca gospodynią Kajetana, westchnęła i wskazała na nocne niebo.
- Latawice wezwała i sama z nimi ruszyła...naszego μάγος gonią, teraz nikt juz chyba na pakty i granice nie patrzy... słyszałam, że Μαριάννα przez wiłę zaczarowana moc straciła i królestwo wasze bez opieki zostało i strażniczki. Prawda?
- Wnuczka naszej μάγισσα sprawy w swoje ręce wzięła, a jej brat tylo co z waszym μάγος Kajetanem ruszył. Poradzą sobie.  No, gadać nie ma co, idziem, Pokuć. Trza chałupy pilnować, kiedy zmory, wiły i latawice swobodnie po nocy łażą. A zajrzyj kiedy na kapelkę mleka, Płonka i na ciasta okruszek... my nie są świnie, odwdzięczym się!
I dumnie wyprostowani, brzuchy wypinając, przez kajetanowy, zalany księżycem ogród ruszyli ku niedalekiemu domowi Marianny. Jasnowłosa skrzatka patrzyła za nimi z zadumą. U paska niebieskiej sukienki miała klucze, na głowie czepeczek gospodyni. Potem odwróciła się i znikła za progiem ganku profesora. Teraz, kiedy nie było przemądrzałego Atanazego i samego Kajetana, cały dom był na jej głowie...

*

Schodziłam ciemnymi, krętymi schodami, płomyk owinnika dodawał mi otuchy. Barstuk Gerwazy prowadził, znaleźliśmy się na dole dzwonnicy, czułam jednak spokój - od świetlistego ogieńka promieniowała aura życzliwości. Masywna fasada kościoła wyrosła nad nami jak gigantyczna góra,wślizgnęliśmy się przez jakąś szparę przy cięzkich wrotach i znaleźli wewnątrz. Bywałam tu z babcią nie raz, ale teraz, z perspektywy istoty nie większej od temperówki, wszystko było ogromne i tajemnicze. Owinnik podfrunął do świec na ołtarzu i nagle zapłonęły, tak samo lampka, wisząca u sufitu przed tabernakulum. Kolumny były jak las, a czarne, rzeźbione ławy napawały lękiem.
- Tutaj, panienko, tu zejście do kruchty...
Cos nacisnął, coś przesunął i nagle za ołtarzem ukazała się ciemna szczelina. Powiało stamtąd zimnem i piwniczną wonią.
- Jak się schody skończą, w lewo, znajdziecie się w podziemiach grobowca, na samiuśkim dole. Ja tu zostaję, ale owinnik z wami poleci, on ciekawski jest, a i jasniej będzie... Tylko jak już weźmiecie to, po coście przyszli, nie zapomnijcie, że tą samą drogą nie wrócicie. Przejście się zamknie.
- Jak to? - szepnęłam zdezorientowana do Sylvana. Ten w milczeniu pierwszy wsunął się w otwór przejścia.
- Ano, będziecie musieli cmentarzem wyjść, a tam tera paskudztw pełno...ale do zamku nie ma innej drogi. Owinnik też kruchty nie opuści, sami będzie sobie radzić musieli.
Poczułam się nagle przestraszona i samotna. Płomyk musnał mnie, jakby dodając otuchy. I nagle zobaczyłam dziwną wizję; unoszący się w powietrzu stary samochód, na który opadały jak czarne welony postrzępione cienie... Widok był straszny, ale w jednej chwili cienie zamarły i zaczęły się odrywać od swojej ofiary. I Sylvan i ja usłyszeliśmy muzykę. Ktoś grał na fletni, melodia fletu wznosiła się w niebo, a potem dołączyła do niej jakby harfa, jak milion dzwoneczków. I na czarnym niebie pojawiła się sylwetka przepieknego, ognistego ptaka o długim ogonie i szerokich skrzydłach, migotliwego jak płomień, kołującego łagodnie nad owym dziwnym samochodem... Zmory i latawice czmychnęły przed nim, jak cienie, którymi były.
- Raróg - mruknał z zadumą Sylvan, który też widział owa wizję, bo owinnik musnął i jego - Wiesz, co to znaczy, mała? Że król brązowych ruszył się ze swojej siedziby. Jest poważniej, niż myślimy... wszystkie królestwa powstają. Może się pospieszmy.
- Co to... raróg?- szepnełam bez tchu.
- Feniks. Wierzchowiec brązowego króla. Przyjdzie czas na wyjaśnienia... teraz się śpieszmy.
I mówiąc to, wsunał się za owinnikiem w mroczną czeluść.
Zamknęłam oczy, odetchnęłam, po czym wsunęłam się za nimi.
Za nami zamknęła się krypta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz