czwartek, 27 lutego 2014

Wiła i jajo skrzydlaka

Wypiłam kakao, zaplatając bose stopy o nogi krzesła i słuchając marudzenia babci. Długa lista rzeczy, których mi nie wolno, wydłużyła się o dodatkowe: nie wolno mi plątać się po okolicy i zaczepiać niewinnych ludzi.
- Ona nie wyglądała mi na niewinną – wyraziłam swoje zdanie co do chudej czarownicy – A ten pan powiedział, że mam pozdrowić Mariannę od Kajetana. I proponował mi współpracę.
- Współpracę! - babcia trzasnęła garnkiem z młodą kapustą o płytę – Młoda damo, mocno przesadzasz z wyobrażeniami o sobie. I innych. Bierz wiaderko i idź zrywać porzeczki na kompot, tyle ci powiem. I trzymaj się z dala od nieswoich spraw.
Powlokłam się do ogrodu, patrząc z niechęcią na niebieskie, plastikowe wiadro. Wydawało się nie mieć dna. Na pewno będę zrywać te porzeczki godzinami, bo jestem dziewczyną, a Leszek będzie spał, bo jest chłopcem i to starszym. Niesprawiedliwość.
- Niesprawiedliwość! - burknęłam, kucając obok pierwszego krzaka, tego pod papierówką.
- Otóż to! - zgodził się ze mną jakiś głos. Odwróciłam głowę. Chochlik, jeszcze bardziej obdarty niż wczoraj, siedział na gałązce papierówki, wprost nade mną i machał chudymi nogami w czymś, co wyglądało na buty z kory. Wyglądał na zmęczonego. Przyglądałam mu się nieufnie, nawet wyciągnęłam palec, by go szturchnąć i sprawdzić, czy jest prawdziwy, ale zrobił obrażoną minę i długim susem wskoczył wyżej, poza zasięg moich rąk.
- Ja do ciebie z sercem! Uważam, że traktują cię niesprawiedliwie, ukrywają przed tobą prawdę i zostawiają na pastwę samotnych rozmyślań, każąc zrywać porzeczki, czas z tym skończyć, nie uważasz, Εύα?
- Jak mnie nazwałeś? - zapytałam, wycierając splamione porzeczkami ręce o spodenki. Zrobiło się jakoś chłodniej, poczułam, jak górą ogrodu targnął wiatr, zaszemrał w koronach drzew i ucichł. Było bardzo cicho. Oczy chochlika błyszczały. Był całkiem ładny z tymi jasnymi jak słoma włosami, spiczastymi uszami i ostrymi ząbkami, które widać było w złośliwym uśmiechu. Pogrzebał w kieszeni, wyciągnął coś na dłoni i powiedział:
- Połknij to. Nie pożałujesz. Pora wziąć sprawy w swoje ręce, dorośli wszystko psują. Zwłaszcza dorośli magowie.
To coś na jego dłoni wyglądało jak mikroskopijna landrynka, mieniło się zielenią. Pośliniłam palec i dotknęłam tego opuszkiem, przykleiło się. I poczułam mrowienie w palcach, takie przyjemne. Jak przy otwieraniu prezentu.
- No połknij, śpiesz się! Nie ma czasu, musisz zdążyć przed wieczorem, zanim wszystkim zajmą się Cieniści... i wiła...
I wtedy poczułam chłód. Przez płot ogrodu przyglądała mi się najpiękniejsza, jasnowłosa dziewczyna, jaką widziałam w życiu. Jak księżniczka. Albo taka modelka z kolorowych magazynów dla pań. Ubrana w niebieską, dopasowaną sukienkę. Chochlik gdzieś znikł. Poczułam mrożące zimno, nie wiem czemu. I dziwne wrażenie, jakby coś próbowało mi wyciągnąć mózg przez uszy.
- Połknij! - naglący szept, z dołu, spomiędzy liści. Czy naprawdę w głosie chochlika był strach? Nie wiem, czemu to zrobiłam, ale wsunęłam palec do ust i zlizałam z niego zielony, landrynkowy okruch. Był słodki. A potem rozpuścił się i poczułam gorzkość, jakbym zjadła liść piołunu, albo wrotyczu. Krzyknęłam. Ale mój głos zabrzmiał jak pisk. Kolory, zieleń, gałęzie drzew, wszystko wystrzeliło wokół mnie, bo spadałam – kurczyłam się, jak Alicja w bajce o krainie czarów, malejąc i malejąc, aż stałam się wzrostu chochlika i padłam na placek, na liść porzeczki, który stał się niczym sprężysta platforma, ratując mnie przed upadkiem. I wtedy poczułam ból w plecach, tak silny, że łzy puściły mi się z oczu. Coś tam, na moich plecach, darło skórę i rozrywało ją, jak żywa istota, pasożyt rodem z koszmarów – a potem nagle z moich chudych pleców, rozrywając kraciastą koszulę, która zmniejszyła się razem ze mną, wystrzeliła para błoniastych, ściśniętych jak płatki maku skrzydeł. Z niedowierzaniem obróciłam za siebie głowę – skrzydła rosły, prostowały się, rozwijały, jak kwiat z pąka, drżące, tęczowozielone...
- To niemożliwe!
- To było jajo skrzydlaka, wiesz, ile mnie kosztowało jego zdobycie? - obraził się chochlik. - I nie wrzeszcz tak, wiła nas usłyszy. Nie mów, że jej nie widziałaś.
Uniosłam zapłakaną twarz, wpatrując się z kolei w niego: siedział nieco wyżej, smukły, jasnowłosy, z tą swoją piękną, szyderczą twarzą. Dopiero teraz zobaczyłam, że miał szmaragdowe oczy. I cienie pod nimi. Naprawdę z jakiegoś powodu się martwił.
- Babcia mnie zabije – wykrztusiłam, gramoląc się na czworaka. Na próbę spróbowałam machnąć skrzydłami; słuchały mnie!
- No pewnie, że słuchają – westchnął chochlik, zupełnie, jakby słyszał moje myśli – To skrzydlak, o skrzydlaku nie słyszałaś? Połknęłaś jego jajo, wykluł ci skrzydła. Dopóki go masz, będziesz latać, jak inaczej mogłabyś się dostać do zamku i zdobyć klucz? A babcią się nie martw. A raczej owszem, martw się. Chyba odeszła.
- Coo?? Do jakiego zamku? Jaki klucz? Ja nic nie wiem! - mój głos zabrzmiał żałośnie. - I kim ty jesteś?
Wstał, patrząc na mnie.
- Jestem Haneh. I w przeciwieństwie do Bodacha, nie jestem zdrajcą. Leć prosto do starego dębu, znajdź Jadeit i Sylvana i załatwcie, co trzeba. Jesteś wnuczką Μαριάννα, jak nie ty, to kto naprawi to, co ona zepsuła? Twoja babcia już odeszła. Nie rozumiesz? Teraz ty musisz ją zastąpić. Cienistym nie można ufać. Leć! No leć! 
Niemal przemocą zepchnął mnie z liścia, wrzasnęłam koziołkując, a potem skrzydła szarpnęły mnie ku górze, leciałam! Na oślep, omal nie wpadłam na gigantyczną gałąź jabłoni, papierówki jak złociste kule armatnie wystrzeliły ku mnie spomiędzy liści, hamowałam, skręcałam, wzbijałam się – i oto już byłam w powietrzu, wśród jakichś owadów i letniego blasku i wtedy poczułam przeraźliwy chłód... odwróciłam głowę ku drodze...
Zamiast jasnowłosej dziewczyny wirował tam cienisty słup, jak powietrzny wir, zasysając ku sobie światło i ciepło. Bzyczał z irytacją, jak wściekły rój pszczół, ale granicy ogrodu nie przekraczał, widać była dla niego – niej – barierą. Potem odwróciła się – i znikła. Popatrzyłam w dół, na chochlika. Stał na dole, taki mały, skurczony, niespokojny, wskazał mi ręką na południe i doleciało mnie naglące:
- Leć! Szybko! 
I poleciałam, zagryzając usta i rozmazując sobie po twarzy łzy.
*
Młody chłopak z niedowierzaniem wpatrywał się w zatroskaną twarz ślicznej, jasnowłosej kobiety, która chowała właśnie telefon komórkowy.

- Pogotowie zaraz będzie, ale obawiam się, że może być za późno... Jakie szczęście, że wybrałam się właśnie do kochanej pani Marianny po ten przepis na pikle... musiała zasłabnąć, to na pewno od upałów... w jej wieku nie można się tak przemęczać...
- Babciu... babciu! - pochylił się nad leżącą na tapczanie, nieprzytomną staruszką, przełknął ślinę – Ja... ja dziękuję pani, spałem, gdzieś tu powinna być Ewka, moja siostra, ja nie wiem... co to za zapach? Jak się pani nazywa, pani jest sąsiadką, znajomą?
- Kapusta się przypaliła – blondynka podeszła do kuchenki i ze spokojem wyłączyła gaz – Poczekam tu z tobą, aż pogotowie przyjedzie, mam na imię Olga i tak, jesteśmy z twoją babcią starymi znajomymi... a siostra się znajdzie.
 
Kiedy dziewczyna się przedstawiała, Leszek poczuł nagły chłód, aż zadrżał. Gdzieś na krawędzi umysłu przemknęło obce, dziwne słowo: σκιά. I jakby powiało wiatrem. Wzdrygnął się, z niepokojem patrząc na nieprzytomną, ledwo oddychającą staruszkę. Miał jakieś przewidzenia... to pewnie z wrażenia i stresu, nieczęsto schodzi się na dół w pidżamie i znajduje leżącą na podłodze babcię... całe szczęście, że sąsiadka przyszła... wspaniała dziewczyna, swoją drogą...
- To ja może wrzucę coś na siebie i wskoczę w jakieś dżinsy, a ty zrób herbaty, Olgo i zaczekaj na mnie, już lecę!

Uśmiechnęła się do niego serdecznie, kiwając głową, gdy znikał na schodach na piętro.
Drzwiczki od zegara poruszyły się. W kątach zagęściły się cienie. Stara kobieta na tapczanie jęknęła. A z daleka dał się słyszeć sygnał nadjeżdżającej karetki pogotowia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz